"120 uderzeń serca" to film długi. Wydaję się nawet, że za długi. I to chyba jest podstawowy problem projektu, który był hołdem złożonym przez Robina Campillo społeczności LGBT, bezsilnie
"120 uderzeń serca" to film długi. Wydaję się nawet, że za długi. I to chyba jest podstawowy problem projektu, który był hołdem złożonym przez Robina Campillo społeczności LGBT, bezsilnie walczącej z Aids. Geje – paliwo napędowe scenariuszy pisanych przez Francuza tym razem odrobinę zawodzi i prócz słusznego tematu, wtacza się w prawdziwą karuzelę jednopłaszczyznowej narracji.
Film opowiada historię grupy osób homoseksualnych – aktywistów tworzących organizację ACT UP, starającą się uzyskać jak najszybszą pomoc w walce z chorobą. Jak się okazuje, Melton Pharm, firma farmaceutyczna notorycznie przesuwa datę wypuszczenia na rynek leku ratującego życie osób chorych na Aids. Jednocześnie reżyser przedstawia kolejnych bohaterów, tworząc wyraźny feeling na linii widz-bohater i ukazuje tragedię, jaką jest niechybna śmierć. Ufffff. Jednym zdaniem, dramaturgia pełną parą.
Campillo dobrze wybrał temat wiedząc, jak wyglądają dzisiejsze filmy o gejach. Trzeba więc mu oddać – zrobił film ważny i słuszny, potrzebny, lecz na bardzo modny temat. Nie znajdziemy więc w "120 uderzaniach" jarania się homoseksualizmem i poprawności skrojonej pod Oscary (nie umniejszając filmom pokroju "Moonlight"). Francuz jest jednak bardzo niekonsekwentny. Jego film można bowiem podzielić na dwie części. Pierwsza, jest kręconą niczym dokument sekwencją, która jest silnym manifestem i sprzeciwem wobec narastających uprzedzeń. Obrazuje ona kolejne działania ACT UP na rzecz przyspieszenia udostępniania leków oraz przestrzegania przed seksem bez prezerwatyw. A w zanadrzu mamy sporo- wtargnięcie na konferencję prasową (ze spektakularnym przypięciem kajdankami udziałowca firmy), wejście i obsmarowanie krwią siedziby firmy Melton Pharm, czy zajęcie lekcji w szkole i rozdanie darmowych prezerwatyw. W grupie nie ma osób ważnych, czy ważniejszych. Jest tylko bohater zbiorowy – grupa ACT UP, której członków łączy wspólny cel i muzyka, w rytm której zjednoczeni po protestach aktywiści tańczą.
Francuski reżyser umiejętnie balansuje na krawędzi ludzkich uczuć, kreśląc kontrasty, dzieląc członków grupy na pozytywnych i negatywnych (w zależności od tego, czy są zarażeni chorobą czy nie) i łamiąc gejowskie stereotypy. Campillo jest też wyjątkowo stonowany i nie daje się ponieść fantazji. Mimo scen erotycznych, nie mamy tu fascynacji seksem homoseksualnym czy podniety związanej z orientacją seksualną bohaterów. Mamy za to prostą 2-godzinną (za długą) sekwencję opowiedzianą od początku do końca. Historia nie tyle nie zaskakuje, co zapętla się i wydawać by się mogło, że nie prowadzi do żadnego celu. Gdy już sam reżyser orientuje się, że jest długo i monotonnie, przechodzi do części drugiej, w której (bez spojlerów) umiejętnie gra na uczuciach widzów, jakby usprawiedliwiając się za wcześniejszą monotonię.
W dobie dzisiejszego kina "120 uderzeń serca" jest filmem ważnym i z tym się zgadzam. Być może Campillo oszukał wszystkich i gdy spodziewaliśmy się arthousowego filmu pokroju naszych czasów, on zrobił do bólu skuteczny, postmodernistyczny dramat, który stanowi wizytówkę dla organizacji aktywistów walczących z nieuchronnością Aids. Kto wie, czy nie czeka go nominacja do Oscara. Szkoda, że nie do końca to kupuję.