Recenzja filmu
Wieczność i jeden dzień na Ziemi
Detroit. Miasto-symbol ekonomicznego kryzysu w Stanach Zjednoczonych. Kiedyś przemysłowa metropolia, dziś bankrut, pełen straszących pustostanami dzielnic fabrycznych. I to właśnie tu umieścił akcję swojej najnowszej fabuły Jim Jarmusch.
Detroit staje się miejscem egzystencjalnego dramatu bohaterów, którzy od wieków przemierzają Ziemię. Adam i Ewa są wampirami. Ewa jakoś sobie radzi z terrorem czasu. Adam popada w depresję, po raz kolejny czując się rozczarowany stanem cywilizacji zombie (jak nazywa zwyczajnych ludzi). Tym, co trzyma go przy życiu, jest miłość do Ewy oraz uwielbienie muzyki i (w mniejszym stopniu) nauki. Jednak depresja pogłębia się, więc Ewa musi wziąć sprawy w swoje ręce, jeśli nie chce utracić miłości swego wielowiekowego życia.
"Only Lovers Left Alive" nie jest typową historią o wampirach. Fani paranormalnych romansów i tanich horrorów klasy B mogą się na filmie nie odnaleźć. Jarmusch stworzył ponury dramat egzystencjalny, w którym świat jawi się jako pasmo niekończącej się udręki. Ale jednocześnie to właśnie ten ból, ciągły kryzys są źródłem rozwoju cywilizacji. Wszystkie zdobycze artystyczne, rozwój technologiczny, są możliwe wyłącznie na granicy światów, w ciągłym zmaganiu się z materią istnienia. A zatem choć Jarmusch zaprowadził nas do epicentrum depresji, jednocześnie daje widzom (a przede wszystkim mieszkańcom Detroit) nadzieję na lepsze jutro. "Only Lovers Left Alive" pokazują bowiem wielowiekową perspektywę, przypominając w ten sposób, że po każdym upadku ludzkość się podnosi. Trzeba po prostu przetrwać.
Fani Jarmuscha nie powinni czuć się zawiedzeni. Film jest produkcją estetycznie wysmakowaną. Reżyser jak tylko może wykorzystuje fotogeniczność swoich aktorów. Wiele z ujęć zachwyca kompozycją i pomysłowością, jak choćby sposób pokazania reakcji bohaterów na konsumpcję krwi. Film można też traktować jako formę promocji muzycznych eksperymentów Jarmuscha. Ścieżka dźwiękowa jest bowiem efektem kontynuacji współpracy reżysera i jego zespołu Sqürl z Jozefem van Wissem. Kompozycje budują gęstą, mroczną i niepokojącą atmosferę, a jednocześnie bardzo łatwo uzależniają tak, że chce się ich słuchać w nieskończoność. Za ich sprawą bohaterowie wydają się być osaczeni, zaplątani w emocjonalną sieć niszczącą czystość ich spojrzenia na świat.
Jarmusch po raz kolejny zapełnił film gwiazdami kina, wśród których znalazło się oczywiście miejsce dla jego ulubieńców Tildy Swinton i Johna Hurta. Jednak tym razem aktorom przypadło w udziale trochę niewdzięczne zadanie. Role bowiem, choć intrygujące, nie są zbyt widowiskowe. W efekcie trudno udowodnić tezę o tym, jak dobrze grają, ponieważ nie ma scen, które wybijałyby się ponad resztę. Co samo w sobie jest już sztuką. W dzisiejszych czasach rola wampira należy do najbardziej efekciarskich jakie tylko można sobie wyobrazić. Niemniej jednak, kiedy film się kończy, widz pozostaje z wrażeniem obcowania z bardzo satysfakcjonującym dziełem. I oto właśnie chodzi.
Detroit staje się miejscem egzystencjalnego dramatu bohaterów, którzy od wieków przemierzają Ziemię. Adam i Ewa są wampirami. Ewa jakoś sobie radzi z terrorem czasu. Adam popada w depresję, po raz kolejny czując się rozczarowany stanem cywilizacji zombie (jak nazywa zwyczajnych ludzi). Tym, co trzyma go przy życiu, jest miłość do Ewy oraz uwielbienie muzyki i (w mniejszym stopniu) nauki. Jednak depresja pogłębia się, więc Ewa musi wziąć sprawy w swoje ręce, jeśli nie chce utracić miłości swego wielowiekowego życia.
"Only Lovers Left Alive" nie jest typową historią o wampirach. Fani paranormalnych romansów i tanich horrorów klasy B mogą się na filmie nie odnaleźć. Jarmusch stworzył ponury dramat egzystencjalny, w którym świat jawi się jako pasmo niekończącej się udręki. Ale jednocześnie to właśnie ten ból, ciągły kryzys są źródłem rozwoju cywilizacji. Wszystkie zdobycze artystyczne, rozwój technologiczny, są możliwe wyłącznie na granicy światów, w ciągłym zmaganiu się z materią istnienia. A zatem choć Jarmusch zaprowadził nas do epicentrum depresji, jednocześnie daje widzom (a przede wszystkim mieszkańcom Detroit) nadzieję na lepsze jutro. "Only Lovers Left Alive" pokazują bowiem wielowiekową perspektywę, przypominając w ten sposób, że po każdym upadku ludzkość się podnosi. Trzeba po prostu przetrwać.
Fani Jarmuscha nie powinni czuć się zawiedzeni. Film jest produkcją estetycznie wysmakowaną. Reżyser jak tylko może wykorzystuje fotogeniczność swoich aktorów. Wiele z ujęć zachwyca kompozycją i pomysłowością, jak choćby sposób pokazania reakcji bohaterów na konsumpcję krwi. Film można też traktować jako formę promocji muzycznych eksperymentów Jarmuscha. Ścieżka dźwiękowa jest bowiem efektem kontynuacji współpracy reżysera i jego zespołu Sqürl z Jozefem van Wissem. Kompozycje budują gęstą, mroczną i niepokojącą atmosferę, a jednocześnie bardzo łatwo uzależniają tak, że chce się ich słuchać w nieskończoność. Za ich sprawą bohaterowie wydają się być osaczeni, zaplątani w emocjonalną sieć niszczącą czystość ich spojrzenia na świat.
Jarmusch po raz kolejny zapełnił film gwiazdami kina, wśród których znalazło się oczywiście miejsce dla jego ulubieńców Tildy Swinton i Johna Hurta. Jednak tym razem aktorom przypadło w udziale trochę niewdzięczne zadanie. Role bowiem, choć intrygujące, nie są zbyt widowiskowe. W efekcie trudno udowodnić tezę o tym, jak dobrze grają, ponieważ nie ma scen, które wybijałyby się ponad resztę. Co samo w sobie jest już sztuką. W dzisiejszych czasach rola wampira należy do najbardziej efekciarskich jakie tylko można sobie wyobrazić. Niemniej jednak, kiedy film się kończy, widz pozostaje z wrażeniem obcowania z bardzo satysfakcjonującym dziełem. I oto właśnie chodzi.
Moja ocena:
7
Udostępnij: