Recenzja filmu
Rykowisko
Kiedyś Lone Scherfig inspirował Lars Von Trier, dziś bliżej jej chyba do Wandy Jakubowskiej. "Klub dla wybrańców" kojarzy mi się, niestety, z socrealistycznymi agitkami, w których roiło się od kułaków i imperialistów utuczonych na krwawicy ludu robotniczego. W filmie Dunki zostają oni zastąpieni przez zgniłą moralnie młodą brytyjską elitę wyszydzoną z wdziękiem kombajnu Bizon.
Tytułowe stowarzyszenie zrzesza dobrze urodzonych studentów Oxfordu, którzy w przyszłości będą piastować najwyższe funkcje w państwie. Podczas jednak gdy ich rówieśnicy ślęczą nad podręcznikami, członkowie klubu doktoryzują się w piciu, paleniu i wciąganiu. Wraz z rozpoczęciem roku akademickiego szeregi grupy zasila dwóch nowych adeptów sztuki imprezowania: poczciwiec Miles oraz bufonowaty Alistair. Chrztem bojowym stanie się dla obydwu wykwintna kolacja za miastem. W jej trakcie klubowicze będą mogli spuścić ze smyczy drzemiące w nich bestie.
Zaprawiony zjadliwą ironią prolog, z którego dowiadujemy się więcej o genezie stowarzyszenia, nie zwiastuje katastrofy. Kiedy jednak Scherfig przenosi akcję do współczesności, film nabiera cech złej sztuki teatralnej. Słowa leją się jak z odkręconego hydrantu, postaci są płaskie, a satyra na wyższe sfery – toporna i pozbawiona humoru. Reżyserka ogranicza się do utrwalania stereotypów na temat błękitnokrwistych. Klub jawi się więc jako patriarchalna ostoja mizoginii i ksenofobii, a jej członkowie traktują siebie jak zagrożony wyginięciem gatunek, przekonany o tym, że wszystko da się załatwić za sprawą bankowego przelewu. Reżyserka nie ma pomysłu na to, jak rozgrywać tarcia wewnątrz grupy. Antagonizm między rzekomo postępowym Milesem i konserwatywnym Alistairem ma temperaturę wody w Tamizie i nie prowadzi do żadnej kulminacji. Równie anemiczny jest w "Klubie" konflikt klas: po jednej stronie czereda zepsutych wymoczków we frakach, dla których szczyt hedonizmu to call girl po kolei obsługująca pod stołem bankietowiczów; po drugiej – mądre, wrażliwe i piękne dziewczyny z gminu. Gdzie się podziała Scherfig, która w "Była sobie dziewczyna" z taką lekkością zderzała ze sobą swingujący świat salonów i mieszczańską nudę?
Obsadzona w głównych rolach młoda gwardia brytyjskiego kina (Claflin, Irons, Booth, Findlay, Grainger) wygląda i gra w taki sposób, jakby mieszkała pod adresem "Beverly Hills 90210" albo występowała w reklamie Hugo Bossa. Widać po niej, że wolałaby imprezować w innym klubie, z innym niż Scherfig didżejem. Nic dziwnego. Kto chciałby słuchać w kółko tych samych głodnych kawałków o podłych bogaczach?
Tytułowe stowarzyszenie zrzesza dobrze urodzonych studentów Oxfordu, którzy w przyszłości będą piastować najwyższe funkcje w państwie. Podczas jednak gdy ich rówieśnicy ślęczą nad podręcznikami, członkowie klubu doktoryzują się w piciu, paleniu i wciąganiu. Wraz z rozpoczęciem roku akademickiego szeregi grupy zasila dwóch nowych adeptów sztuki imprezowania: poczciwiec Miles oraz bufonowaty Alistair. Chrztem bojowym stanie się dla obydwu wykwintna kolacja za miastem. W jej trakcie klubowicze będą mogli spuścić ze smyczy drzemiące w nich bestie.
Zaprawiony zjadliwą ironią prolog, z którego dowiadujemy się więcej o genezie stowarzyszenia, nie zwiastuje katastrofy. Kiedy jednak Scherfig przenosi akcję do współczesności, film nabiera cech złej sztuki teatralnej. Słowa leją się jak z odkręconego hydrantu, postaci są płaskie, a satyra na wyższe sfery – toporna i pozbawiona humoru. Reżyserka ogranicza się do utrwalania stereotypów na temat błękitnokrwistych. Klub jawi się więc jako patriarchalna ostoja mizoginii i ksenofobii, a jej członkowie traktują siebie jak zagrożony wyginięciem gatunek, przekonany o tym, że wszystko da się załatwić za sprawą bankowego przelewu. Reżyserka nie ma pomysłu na to, jak rozgrywać tarcia wewnątrz grupy. Antagonizm między rzekomo postępowym Milesem i konserwatywnym Alistairem ma temperaturę wody w Tamizie i nie prowadzi do żadnej kulminacji. Równie anemiczny jest w "Klubie" konflikt klas: po jednej stronie czereda zepsutych wymoczków we frakach, dla których szczyt hedonizmu to call girl po kolei obsługująca pod stołem bankietowiczów; po drugiej – mądre, wrażliwe i piękne dziewczyny z gminu. Gdzie się podziała Scherfig, która w "Była sobie dziewczyna" z taką lekkością zderzała ze sobą swingujący świat salonów i mieszczańską nudę?
Obsadzona w głównych rolach młoda gwardia brytyjskiego kina (Claflin, Irons, Booth, Findlay, Grainger) wygląda i gra w taki sposób, jakby mieszkała pod adresem "Beverly Hills 90210" albo występowała w reklamie Hugo Bossa. Widać po niej, że wolałaby imprezować w innym klubie, z innym niż Scherfig didżejem. Nic dziwnego. Kto chciałby słuchać w kółko tych samych głodnych kawałków o podłych bogaczach?
Moja ocena:
3
Udostępnij: