Aktor ze wszech miar nietuzinkowy. Nieokrzesany, narowisty, grający jakby miał wściekliznę. Po prostu wspaniały. Zjawiskowy od samego początku, od przelomowej roli w "DZIKIEJ NAMIĘTNOŚCI" - no, diabeł wcielony! I to dzięki niej dostał główną rolę w "Chłopcach z ferajny", gdzie swą charyzmą zakasował całą ferajnę znakomitych aktorów. Później bywało różnie, ale stać go było na wielkość, zwłaszcza w filmach Jamesa Mangolda ("COP LAND", "TOŻSAMOŚĆ"). Miał wspaniały talent komediowy ("Wielki podryw" z Sigourney Weaver i Jennifer Love Hewitt). I umiał grać wrażliwców (zagubiony basebalista w "Polu marzeń", beznadziejnie zakochany w… Anjelice Houston! w „Phoenix”). Nie bał się być prawdziwie odrażającym, oślizgłym typem („Hannibal”, skorumpowany glina „Drugie oblicze”, urzędnik imigracyjny w „Ściganych”), nie bał się grać ludzi bezradnych, słabych („Blow” - raty-tarapaty). Ale znów to w filmie kryminalnym - "NA TROPIE ZŁA" - u boku Jasona Patrica wspina się na aktorskie wyżyny. Ba!, wskakuje na nie! No i ostatni błysk - "Historia małżeńska" - porusza się i mówi jak rekin! A rekiny krótko żyją...
Stać go było na wszystko. Będzie brakowało tego filmowego drania. Był absolutnie jedyny w swoim rodzaju. Aktor charakterystyczny w najlepszym tego słowa znaczeniu. Jak William Hurt, Fred Ward czy Andy Garcia...