Renate Reinsve: "W filmie Marvela mogłabym zagrać niemą superpływaczkę"

Filmweb autor: /
https://www.filmweb.pl/news/Renate+Reinsve%3A+%22W+filmie+Marvela+mog%C5%82abym+zagra%C4%87+niem%C4%85+superp%C5%82ywaczk%C4%99%22-158725
Renate Reinsve: "W filmie Marvela mogłabym zagrać niemą superpływaczkę"
źródło: Getty Images
autor: Andreas Rentz
Przy okazji tegorocznej gali Europejskich Nagród Filmowych mieliśmy okazję porozmawiać z Renate Reinsve, nominowaną w tym roku w kategorii "Najlepsza aktorka pierwszoplanowa". Na 37. ceremonię w szwajcarskiej Lucernie Reinsve przyjechała z filmem "Armand" w reżyserii Halfdana Ullmanna Tøndela. Druga nominacja do Europejskich Nagród Filmowych stała się okazją do rozmowy o stanie norweskiego kina, hollywoodzkich aspiracjach i wspomnieniach z czasu "Najgorszego człowieka na świecie".

***


Maciej Satora: Rok 2024 to nie tylko wspaniały rok dla Ciebie i rozwoju Twojej kariery, ale i dla norweskiego kina. Możesz powiedzieć, co dzieje się obecnie w norweskim przemyśle filmowym?

Renate Reinsve: Norwegia przez stulecia była pod panowaniem Szwecji i Danii, dopiero od 100 lat jesteśmy niezależnym państwem. Myślę, że to poczucie zależności od obcej siły było silne niezwykle długo. Przez jakiś czas próbowaliśmy więc naśladować inne kraje, na przykład Stany Zjednoczone, ale przy znacznie mniejszych budżetach. Baliśmy się opowiadać osobiste historie i robić coś po swojemu. Czuję, że fundamenty zostały położone przez Joachima Triera. Pracował na to 20 lat, tworząc swoje własne, autorskie projekty. "Skam" też odniósł międzynarodowy sukces, co wzbudziło większą ciekawość naszym kinem. Osoby decydujące o przyznaniu pieniędzy zaczęły skłaniać się ku bardziej osobistym historiom, bardziej progresywnym sposobom tworzenia filmów. W ciągu ostatnich pięciu lat twórcy nabrali większej pewności siebie. Teraz są bardzo dumni, że mogą być częścią tego przemysłu. To zaskakujące, że norweskie kino ma teraz tyle interesujących rzeczy do zaoferowania. To naprawdę ekscytujący czas. 

zwiastun filmu "Armand"
Na Europejskie Nagrody Filmowe przyjechałaś z filmem "Armand", w którym grasz główną rolę. Mówiłaś, że to najtrudniejsza rola, którą dotąd odgrywałaś…

To śmieszne, że o tym wspominasz. Tak to już jest. Czasem aktor palnie coś w wywiadzie, a potem pojawia się nagłówek "Nie spała przez dwa miesiące!" (śmiech). Ale mówiąc poważnie…Przez wiele lat byłam pływaczką wyczynową. Nie nazwałabym siebie sportsmenką, ale mówię to, żeby nakreślić pewien obraz. Sport uczy tego, że chcesz być lepszy i lepszy, przesuwać swoje granice. A ten film właśnie o tym opowiada – o przesuwaniu granic. Ja i Halfdan Ullmann Tøndel (reżyser) bardzo się ekscytujemy, gdy przyjdzie nam ze sobą pracować, bo wspólnie cenimy to przesuwanie granic i twórczą odwagę. Ale też się w tym zatracamy – często potrzebujemy interwencji z zewnątrz. Wówczas ktoś inny musi przyjść i powiedzieć: "Hej, potrzebujemy w końcu nakręcić tę scenę!". 

Mam wiele punktów odniesienia – wspaniałe aktorki jak Isabelle Huppert, Nicole Kidman, Charlotte Gainsbourg. Z drugiej strony takie filmy jak "Idź i patrz". Ta dwójka dzieci w "Idź i patrz" – jak udało im się dotrzeć do takiego stanu? W tych inspiracjach odzywa się moja stara mentalność z czasów pływackich. Szukam takich figur, dla których przesuwanie granic jest równie ważne, co dla mnie; chcę cały czas testować, czy mogę dotrzeć do miejsc, które wydają się niemożliwe. Kiedy dostałam zadanie, żeby śmiać się przez siedem minut ciągiem, pomyślałam, że nie dam rady. Powiedziałam Halfdanowi, że to jest niewykonalne. A potem dodałam, że właśnie dlatego powinniśmy spróbować to zrobić.

I jak Ci się to udało?

Wiesz, wywodzę się z teatru. Pracuję w teatrze od dziewiątego roku życia. Miałam bardzo surową, analityczną nauczycielkę gry aktorskiej. Nauczyła mnie, jak budować postać na podstawie analizy, a potem praktykować fantazję, jakąś projekcję. Ludzkie ciało nie odróżnia, co jest prawdziwe, a co nie, jeśli logika postaci jest wystarczająco silna. Im więcej szczegółów się w to wkłada, tym bardziej przekonująca staje się "prawdziwość" w danej chwili. Miałam aż siedem lat, żeby zbudować tę postać. Z Halfdanem nakręciliśmy krótki metraż osiem lat temu i już wtedy połączyła nas wspólna wizja tego, co chcemy robić w kinie. Po kilku latach udało się zdobyć fundusze i zrobić pełnometrażowy film. Przez cały ten czas miałam jasny obraz, kim jest moja bohaterka. Ale żeby osiągnąć ten punkt, nie można udawać. Nie można tego zrobić nieszczerze. Więc, odpowiadając na twoje pytanie – musiałam dotrzeć do takiego stanu kryzysu i desperacji mojej bohaterki, że jedynym wyjściem jest śmiech. Budowanie tej chwili było bardzo precyzyjne. Zarówno ja, jak i Halfdan mieliśmy takie sytuacje, że na pogrzebach zaczynaliśmy się śmiać. To bardzo wstydliwa reakcja. W moim przypadku było to na pogrzebie mojej ciotki. Nie mogłam przestać się śmiać w kościele podczas ceremonii pogrzebowej. Wiedziałam więc, gdzie w moim ciele znajduje się ta reakcja. Potem podeszłam do naszego dźwiękowca i poprosiłam, żeby opowiedział mi dowcip. Powiedział coś tak skrajnie suchego i nieśmiesznego…

Co konkretnie?

Cóż, to ciężkie do przetłumaczenia. W Norwegii na kurtki puchowe często mówi się "kurtki bąbelkowe". Więc on powiedział: "Wyobraź sobie kurtkę bąbelkową zrobioną tylko z jednego bąbelka". To było absurdalne, ale spełniło swoje zadanie i zaczęłam się śmiać. Wyobraź sobie moje emocje – miałam te wszystkie analizy, na planie wielu poważnych aktorów, których cenię. Byłam niesamowicie zdenerwowana, bo wiedziałam, że mogę nie dać rady. Ale w końcu zaczęłam się śmiać, myśląc o bąbelkach. Oczywiście kręciliśmy tę scenę przez 10 godzin, ponieważ była kluczowa dla całej historii i postaci. Inaczej się nie dało. Halfdan przeznaczył na nią cały dzień. 

Czy w takiej metodzie aktorskiej masz w ogóle możliwość odciąć się od samej siebie w pracach nad postacią? Czy jednak zawsze w pewnym sensie zabierasz bohaterkę ze sobą "do domu"?

To niemal filozoficzne pytanie… Myślę, że podczas budowania bohaterów aktorzy często orientują się, że coś – jakieś detale charakteru, traumy, doświadczenia – łączy ich z postacią, w którą mają się wcielić. To zawsze przerażająca obserwacja. Mój proces wcielania się w bohaterkę też trwa naprawdę długi czas. Jeśli dostanę rolę z dużym wyprzedzeniem, na dwa tygodnie przed rozpoczęciem zdjęć nie wiem już, co różni mnie od odgrywanej postaci. I to naprawdę… Czujesz się, jakbyś była obłąkana. Ale to jest potrzebne, by wypaść szczerze i prawdziwie. Na swój sposób to cudowne uczucie – takie, które może dać ci tylko aktorstwo. Trochę jak zastrzyk adrenaliny, trochę jakbyś była na haju. 

zwiastun filmu "Najgorszy człowiek na świecie"
Chciałem szybko przeskoczyć w czasie do "Najgorszego człowieka na świecie". Jak ważna była dla Ciebie ta rola? Nie z perspektywy dalszej kariery, ale raczej na poziomie osobistym i emocjonalnym.

To była ogromna rzecz. Zmieniła całe moje życie zawodowe. To niezwykłe móc zagrać postać napisaną specjalnie dla mnie, która na wielu poziomach jest do mnie bardzo podobna. Jako aktorka teatralna często wcielałam się w bohaterki, które były mi bardzo odległe. I nagle, bycie tak blisko samej siebie okazuje się niezręczne, nienaturalne i przerażające. Po premierze filmu wiele osób na całym świecie podchodziło do mnie i mówiło, że kocha tę postać…

Sam kocham tę postać.

No właśnie! Więc widzisz, że nie kłamię. Sama przeszłam przez wiele terapii w życiu. Ale praca nad tą rolą i wszystko, co wydarzyło się później, zapewniło mi największy wzrost poczucia własnej wartości, jakiego kiedykolwiek doświadczyłam. Także na poziomie czysto profesjonalnym – wiedziałam, że reżyser coś we mnie widzi. Dzięki temu mogłam być maksymalnie swobodna w swoim aktorstwie, bo już wyraził to, że mi ufa, nie musząc tego mówić. Nawet pomimo tego, że nie musiałam brać udziału w castingu, on dokładnie wiedział, jak odegram tę postać. No i w końcu tematy w tym filmie. Słyszałam od tak wielu ludzi: "Rozstałam się z partnerem przez ten film" albo "Zdecydowałam się w końcu wziąć ślub dzięki temu filmowi". Gdy to słyszę, trochę się martwię, ale potem przypominam sobie, że przecież "Najgorszy człowiek…" zmienił też i całe moje życie. Być może nie powinnam odmawiać ludziom dostępu do tej zmiany. 

Będziesz też gwiazdą kolejnego filmu Joachima Triera, "Sentimental Value", znowu pisanego we współpracy z Eskilem Vogtem. 

Tak, dopiero co skończyliśmy zdjęcia. To trochę mroczniejsza rola. Julie, moja postać w "Najgorszym człowieku...", zmagała się z tym, co chce robić w swoim życiu. I kogo wybrać, by towarzyszył jej w tym życiu. Była bardzo melancholijna. Ale w porównaniu z nią moja bohaterka w "Sentimental Value" naprawdę przeżywa wielki kryzys radzenia sobie z życiem i relacjami. To w pewnym sensie historia miłości ojca i córki; tego, jak nie potrafią się ze sobą połączyć. Jak bardzo się nawzajem podziwiają, a jednak nie znajdują żadnego sposobu, by być w stanie się ze sobą porozumieć. Nie potrafią się komunikować z powodu tego, kim są. Więc film próbuje znaleźć sposób, żeby o tym opowiedzieć; o tym, jak relacje w naszym życiu i życia naszych bliskich w przeszłości bezpośrednio wpływają na nasze własne. Chodzi o to, jak razem współistniejemy. Tak naprawdę o tym jest ten film. 

Czy mimo różnic, o których teraz mówisz, zerkając na wasze trio z "Najgorszego człowieka...", powinniśmy oczekiwać podobnej atmosfery do tej z Waszej poprzedniej współpracy?

Tak, widziałam już kilka klipów. Jest naprawdę, naprawdę śmieszny. Wymieniłeś Eskila i Joachima, ale pracujemy też z tym samym montażystą. Wydaje mi się, że dzięki "Najgorszemu człowiekowi na świecie" odkryli coś wyjątkowego; samą esencję tego, dlaczego od początku chcieli robić filmy. Naprawdę do tego dotarli. Myślę, że próbowali trochę przy okazji "Thelmy" albo "Głośniej od bomb" wejść na bardziej nieznane terytoria, żeby zobaczyć, co tam znajdą. Ale czuję, że dopiero przy "Najgorszym człowieku..." odnaleźli coś, co było bardzo ich. Czuję też, że Joachim próbuje być jeszcze bardziej otwarty i szczery w tym, o czym chce opowiadać. 

Wcześniej wspominałaś o tym, jak Joachim Trier jest istotny dla kształtu współczesnego kina norweskiego. Zastanawiam się, czy masz wrażenie, że Wasze narodowe filmy łączą jakieś konkretne motywy… Może ciemność? Depresja? (śmiech)

W zimie zdecydowanie depresja. Sto procent. Wiem też, że według badań Norwegia jest jednym z najbardziej konformistycznych i podporządkowanych normom państw świata – wyprzedza nas tylko Korea Południowa i Arabia Saudyjska. To bardzo restrykcyjne społeczeństwo. Trudno to zauważyć, kiedy samemu się w nim żyje, ale podczas kolejnych podróży dostrzegam to coraz wyraźniej. Teraz na przykład pracuję we Włoszech i jest tam o wiele więcej swobody, choć oczywiście są ograniczenia innego typu. Tak samo Niemcy – dużo swobody, ale jeśli poruszasz się po określonej ścieżce. Sądzę, że ten nasz system paradoksalnie powoduje dużo lęku i melancholii; mówię paradoksalnie, bo Norwegia jest ponoć jednym z najszczęśliwszych krajów na świecie. To właśnie te wszystkie sprzeczności naraz dają potencjał na nowe opowieści. Na tym wszystko się opiera. W końcu mamy też cholernie długie zimy. Wszyscy wtedy popadają w depresję, nie da się tego uniknąć. Zimą praktycznie nie da się kręcić filmów. Jest za zimno i za ciemno. O tej porze roku mamy jakieś dwie godziny światła dziennego na dobę. To naprawdę uniemożliwia pracę. Dlatego filmy kręci się u nas wiosną i jesienią. Wtedy też czujemy się szczęśliwi, nawet jeśli ta nasza melancholia nie znika. To tylko moje teorie, ale chyba o to pytałeś, prawda?

zwiastun serialu "Uznany niewinnego"
W tym roku amerykańscy widzowie mogli oglądać Cię w serialu "Uznany za niewinnego" oraz filmie "A Different Man" – to jednocześnie Twoje anglojęzyczne debiuty. Jak czujesz się z tymi rolami? Czy to początek nowej hollywoodzkiej drogi Renate Reinsve?

Nic z tych rzeczy! W Hollywood nie ma zbyt wielu osobistych historii. "Uznany za niewinnego" był dużą studyjną produkcją – to była nowość. "A Different Man" to z kolei dużo mniejszy, bardziej niezależny projekt. Reżyser oparł film na swojej historii, co jest bardzo rzadkie w Hollywood, ale częste dla Norwegii, więc nie czułam specjalnego przeskoku. Tworząc "Uznanego za niewinnego", bardzo bałam się, że nie będę mogła realizować swojego podejścia do aktorstwa. W Europie, przynajmniej tak czuję, skupiamy się bardziej na wizji reżysera. W Ameryce to aktorzy mają większą władzę – także w przypadku produkowania filmów i kształtowania opowieści. Często to oni nadają kierunek, choć oczywiście nie zawsze, upraszczam, ale takie są moje doświadczenia. Dla mnie jednak najważniejsze jest zawsze podporządkowanie się wizji reżysera, który decyduje o tym, czym film się staje. To są dwie bardzo różne wartości.

To są naprawdę drobne różnice; niuanse, które wpływają na sposób pracy i w konsekwencji obraz kina w ogóle. Czuję chociażby, że w norweskim kinie jest więcej miejsca na popełnianie błędów. Jest w tym więcej nieporządku, ale i twórczego chaosu. A w USA wszystko jest bardziej napięte… Może to kwestia finansowania filmów. W Norwegii kino jest niemal w całości finansowane przez państwo. Nie ma specjalnie prywatnych inwestorów, a w Stanach przemysł jest przez nich zdominowany, przez co dużo bardziej bolą ich straty pieniędzy na każdym polu kreatywnym. Boją się, że zainwestowane pieniądze się nie zwrócą, więc muszą być bardziej ostrożni. W Norwegii i wielu innych europejskich krajach finansowanie państwowe pozwala na większą wolność, podejmowane ryzyko i w konsekwencji większe skupienie na wymiarze artystycznym, mniej ekonomicznym.  

Mam też wrażenie, że w Europie aktorstwo jest bardziej surowe, bardziej spontaniczne. Nie trzeba dokładnie wiedzieć, jak dana scena powinna wyglądać ani jaką drogę emocjonalną powinniśmy w niej pokonać. Jeśli jesteś wrażliwy, próbujesz odnaleźć tę konkretną wrażliwość w sobie i ją wydobyć. W Ameryce wszystko jest bardziej uporządkowane. Z góry wiadomo, jakie emocje aktor ma przeżyć. Oni są lepiej wyszkoleni w przechodzeniu przez te emocje, ale efekt nie ma tej surowości i wolności, które cenię w kinie europejskim. W przypadku "Uznanego za niewinnego" reżyserka pierwszego odcinka nie była ze Stanów, oddano jej pełnię kreatywnej kontroli, więc mogłam być bardziej wolna. Nie wiem jednak, jak poradziłabym sobie w innej sytuacji, na innym hollywoodzkim planie, bo nie jestem specjalnie techniczną aktorką.

Daj spokój...

Nie, nie, poważnie, nie mam tej techniki. Jeśli próbuję grać technicznie, jestem naprawdę kiepska. Jako aktorka potrzebuję znaleźć coś w sobie poprzez analizę, a potem stracić kontrolę, żeby przeżyć tę emocję. Dlatego nigdy nie mogłabym zagrać w wysokobudżetowym blockbusterze. Wypadłabym fatalnie. Chociaż pomyślisz, że to żart, chciałabym zagrać w filmie Marvela tylko po to, by przez pół roku przygotowywać się fizycznie do roli. Ale musiałaby to być cicha rola. Bez żadnych dialogów. Może jakaś rozgrywająca się na wyspie historia morderczyni, która jest superpływaczką. To mogłabym zrobić.