RANKING: Oceniamy wszystkie filmy studia Pixar

autor: /
https://www.filmweb.pl/news/RANKING%3A+OCENIAMY+WSZYSTKIE+FILMY+STUDIA+PIXAR-138914
RANKING: Oceniamy wszystkie filmy studia Pixar
Dziś, przy obchodach 25. urodzin "Toy Story", przygotowaliśmy dla Was wyjątkowy ranking - choćby dlatego, że dotyczy studia animacji Pixar, toteż składa się wyłącznie z filmów dobrych, bardzo dobrych i wybitnych. Od pionierskiego "Toy Story", przez oklaskiwany w Cannes "Odlot", po długo oczekiwane "Naprzód". Oto ranking wszystkich produkcji hegemona kina animowanego. Od najgorszego z najlepszych, po filmy większe niż kino. 

RANKING WSZYSTKICH FILMÓW STUDIA PIXAR


Wybór był prosty. Na naszą listę trafiły 22. pełnometrażowe animacje studia.  Osobną listę najlepszych krótkometrażówek opublikowaliśmy w ubiegłym tygodniu. Znajdziecie ją TUTAJ. Nie zapomnijcie pokłócić się z nami w komentarzach. 

Seria "Auta" to kapitalny przykład artystycznego (i estetycznego) roztrojenia jaźni. Pierwsza część jest wielkim hołdem dla amerykańskiej motoryzacji, trzecia - świetnym sportowym dramatem. Druga bierze się za bary z konwencją kina szpiegowskiego i dość powiedzieć, że wykonuje z nią najnudniejsze piruety - nawet pomimo zawrotnego tempa samej akcji i slapstickowego humoru. Jasne, to przyzwoite kino dla dzieciaków i dowód na to, że lepiej z Pixarem zgubić, niż z kim innym znaleźć. Ktoś musiał jednak zająć ostatnie miejsce.
 
Nikt nie pytał, "Gdzie jest Dory" i chyba z tego bierze się główny problem filmu - wśród wielu sequeli, bez których nie wyobrażamy sobie współczesnej, mainstreamowej animacji, ten wydaje się po prostu zbędny. Cierpiąca na brak pamięci krótkotrwałej Dory to wciąż urocza bohaterka, Joanna Trzepiecińska w pojedynkę kradnie show w polskim dubbingu, a scenariusz nie obraża ani dzieciaków, ani dorosłych. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że film o przygodach Nemo całkowicie wysycił podwodną rzeczywistość. Jak mawiał klasyk-rozdymek: "Szkoda".
  
"Dobry dinozaur" to przepiękny film - koncepcyjny oraz techniczny majstersztyk (cyfrowa woda i zerojedynkowy ogień najlepsze na rynku!). Tym większa szkoda, że opowieść o przyjaźni małego chłopca i tytułowego dinusia w przededniu armageddonu to jeden wielki katalog scenariopisarskich klisz. W obronie twórców powiem tylko, że to bodaj jedyny film w tak oczywisty i niezawoalowany sposób skierowany do najmłodszych. I że ewidentnie nie służyło mu towarzystwo wybitnego "W głowie się nie mieści", wypuszczonego tego samego roku. 
Tak bardzo chciałbym pokochać ten film! Nakręcone trzy lata po gigantycznym sukcesie "Toy Story", z reżyserskim duetem marzeń (Andrew Stanton - John Lasseter) u sterów oraz kapitalnym konceptem trawestacji kina przyrodniczego, "Dawno temu w trawie" miało wszystkie atuty. Trudno powiedzieć, czego zabrakło - ale ze współczesnej perspektywy, chyba odważniejszych decyzji narracyjnych, które stały się z czasem wizytówką studia. Konsekwentna i dobrze poskładana historia, doskonały voice-cating i podwójnie kodowana fabuła to dziś średnia krajowa.
    
Trudna decyzja. Finał opowieści o Chudym, Buzzie Astralu oraz reszcie zabawkowej ferajny ma wystarczająco dużo fabularnej swady, aktorskich popisów i scenariopisarskich hopsztosów, by traktować go poważnie. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że to coś na kształt mało rozbudowanego epilogu, domykającej wątki kody, zaś nowe dylematy bohaterów wydają się odklejać od konsekwentnie rozwijanej przez blisko 25 lat historii. I znów, "Toy Story 4" - choć nie w takim stopniu jak "Gdzie jest Dory" - po prostu nie wydaje się filmem esencjonalnym w portfolio studia.
 
Gdyby nie fenomenalne "Auta 3", pierwsza część pewnie znalazłaby się kilka oczek wyżej w tym rankingu. Szalony pomysł, na mocy którego wyludniona Ameryka zostaje oddana we władanie ożywionym samochodom, to jedno. Wielki pokłon oddany lokalnej filozofii motoryzacyjnej - to drugie. Wreszcie, inteligentne ogrywanie ikonografii prowincjonalnej Ameryki, z Route 66 na czele.  Był taki czas, gdy nie mogłem się nachwalić pierwszych "Aut", także ze względu na doskonałą koncepcję plastyczną i perfekcyjne zderzenie fotorealistycznych teł z pociesznymi animkami. Dziś sam jestem dziadkiem, a Pixar dał przez lata lepsze powody do zachwytu. Dodatkowy plusik za wybitną relację mentorsko-uczniowską. Owen Wilson Paul Newman wrzucili szósty bieg.
 
Zdecydowanie najlepszy z Nie-Do-Końca-Potrzebnych-Sequeli. Być może dlatego, że de facto jest prequelem i rzuca światło na epizod z życia tytułowych Potworów, którego byliśmy umiarkowanie ciekawi. Podróż w szkolne czasy Jamesa Sullivana (wielki John Goodman) i Mike'a Wazowskiego (jeszcze większy Billy Crystal) to dla scenarzystów ze studia Pixar ciekawa okazja do rozmontowania schematów kina inicjacji. A przy okazji do zanurzenia się w konwencji szalone, studenckiej komedii. Nie wszystko tutaj zagrało jak należy, ale powoli przesuwamy się w skali ocen na mocne siódemki, ewentualnie słabe ósemki.
  
Film, od którego wszystko (czytaj: komputerowa rewolucja w filmie animowanym) się zaczęło. Ciekawie obejrzeć "Toy Story" zwłaszcza dziś, z perspektywy finału historii Buzza i Woody'ego - już w 1995 roku Pixar rozrzucił fabularne okruszki, które kolejni scenarzyści zbierali przez blisko ćwierć wieku. I choć żal umieszczać legendarną produkcję w okolicach środka stawki (powiedzmy), nie da się ukryć, że pomimo pionierskich osiągnięć w dziedzinie reżyserii i oprawy audiowizualnej, najciekawsze rzeczy działy się z tą historią dopiero w kolejnych sequelach. Bonusowo - absolutnie wybitna, nominowana do Oscara piosenka Randy'ego Newmana i Lyle'a Lovetta.
   
Dewiza, której Pixar hołduje – traktujmy dzieci jak dorosłych, a dorosłym nie dajmy zdziecinnieć – zaprowadziła studio na szczyt. "Merida Waleczna" to wciąż świetne, pixarowe kino, więcej w nim jednak klasycznego Disneya, tożsamego z precyzyjnym rozdziałem na to co  "dziecinne" i "dorosłe", wzniosłe i błahe, dramatyczne i komediowe. Tym większe zaskoczenie, że "Merida Waleczna" to film raczej kameralny, skupiony na dialogu (a właściwie na języku migowym), oszczędny zarówno jeśli chodzi o sceny akcji, jak i fragmenty komediowe. Uwielbiam ten dysonans i pomimo kilku felerów samej konwencji - do partii wokalnych raczej się nie przekonam - uwielbiam samą Meridę. Strzał w dziesiątkę.
 
Wielki pierwowzór, doskonały sequel. Jeśli idzie o samą konwencję, rewolucji nie uświadczycie. Podobnie jak pierwsza część, to wciąż doskonała familijna komedia o superbohaterach, w której humor sytuacyjny idzie ręka w rękę ze slapstickiem, z kolei szalone sekwencje akcji przerywane są iście sitcomowymi miniaturami. Na szczęście, twórcy trzymają rękę na pulsie współczesności. Jest tu i opowieść o znieczulających właściwościach mediów społecznościowych, szlachetne wezwanie do tolerancji i całkiem zabawna satyra na technologiczno-artystyczne mecenaty możnych tego świata. To wątki, które przenikają się w filmie na niemal organicznym poziomie i w wystarczającym stopniu uzasadniają fakt istnienia filmu.
  
"Potwory i spółka", jak nietrudno się domyślić, zasłużyły na miano szacownej klasyki. Bohaterowie zostali unieśmiertelnieni przez wybitnych aktorów, zabawa w podsycanie dziecięcego strachu nigdy się nie nudzi, a żarty można cytować w nieskończoność. Humor, akcja, groza, melancholia, czas na refleksję - wszystko jest tutaj odmierzone w aptekarskich proporcjach. Karaluchy pod poduchy!
 
Greta Thunberg raczej by tego filmu nie polubiła. Bohaterowie konsumują na potęgę, trują Ziemię spalinami i nawet Mantikora idzie w końcu na kompromis. Bo przecież o balans, a nie o kontrast najbardziej tu chodzi. Oraz o potencjał (zmiany świata), który drzemie w każdym z nas i który trzeba nauczyć się wykorzystywać. To właśnie on jest dla twórców prawdziwą magią. Tak pisał w swojej recenzji "Naprzód" Adam Kruk i musze się zgodzić z każdym słowem. Pomijając czary z wyobraźni i komputera, to wspaniała opowieść o poszukiwaniu egzystencjalnego złotego środka - bycia pogodzonym z przeszłością i wypatrywaniu przyszłości bez obaw. Naprzód!
 
"Gdzie jest Nemo?" to ostateczne kino przygodowe. Można do niego przyłożyć wiele matryc (od campbellowskiej "podróży bohatera", po schemat opowieści inicjacyjnej). A jednak w magiczny sposób zwinny Nemo wymyka się wszelkim etykietkom i ucieka z każdej szufladki. Każdy emocjonalny szczyt jest tutaj kontrapunktowany ironią, każda chwila grozy rozbrojona humorem najwyższej próby. O Trzepiecińskiej już wspominałem - wielka rola! Ale równie dobra w roli Dory jest Ellen DeGeneres w oryginalnej wersji.
  
Sequel stworzony w zgodzie ze złotą dewizą "więcej, mocniej, szybciej". Postaci jest więcej, stawka jest wyższa, zaś akcja gna jak szalona. A jednak nawet w tej wichurze atrakcji znalazło się miejsce na twórcze rozwinięcie zabawkarskiego uniwersum. Trójwymiarowi (dosłownie i w przenośni) bohaterowie otrzymali nowe, interesujące wątki, dojrzewanie Andy'ego jest świetną ramą narracyjną, z kolei czarny charakter w postaci starego wiarusa Pita kradnie każdą scenę. Po seansie, echem odbijają się pytania, zadawane w tym cyklu najczęściej: co czyni zabawki (a więc nas, bo są to zabawki uczłowieczone) wyjątkowymi i dlaczego muszą o tę wyjątkowość walczyć?
  
Nie ma mocnych na "Iniemamocnych"! Wyborny pastisz kina superbohaterskiego kryje za fasadą efektownej akcji przejmującą opowieść o rodzinie - jej potrzebach, lękach oraz dynamice wewnętrznych relacji. Nikt nie gra tu pierwszych skrzypiec, lecz każda z postaci zasłużyła na ciasteczko i własny spin-off, nawet "przyjaciel rodziny", Mrożon (Samuel L. Jackson urodził się, by podłożyć wyluzowanemu herosowi głos). "Iniemamocni" powstali w czasach, gdy intertekstualność i postmodernistyczne zabawy wpychano nam do gardeł szuflą (tak, tak, "Shrek", na ciebie spoglądam). Tym lepiej ogląda się produkcję Brada Birda po latach - gdy każda subtelna reinterpretacja podobnej formuły wybija się na pierwszy plan.
  
Opowieść o nastoletnim Miguelu - chłopaku podróżującym pomiędzy światem żywych i umarłych - to z jednej strony imponujący pomnik wystawiony kulturze Meksyku, z drugiej - komputerowy odlot, najnowsza wizytówka wysokobudżetowej animacji z Hollywood. Kiedy uliczna muzyka ożywia zmarłych, a echa przeszłości zaczynają pobrzmiewać na współczesnej scenie, "Coco" jest już tylko o jeden krok od arcydzieła. To wspaniała opowieść o tym, że nawet w drodze na szczyt warto czasem przystanąć i spojrzeć za siebie. Bez względu na to, jak głęboko zapuści się Miguel i jakich cudów doświadczy po drodze, najważniejsze pozostaje to, co dzieje się w jego głowie. Stawką jest nie tylko rodzina, ale i sztuka - wyrosła na gruncie wielopokoleniowych doświadczeń, będąca manifestacją silnych przekonań, płynąca prosto z serca. A pamiętacie, jak rodakom nie mieściło się w głowie, że "Twój Vincent" przegrał oscarową rywalizację z filmem Lee Unkricha?
 
Otwierająca "Odlot" historia życia głównego bohatera - staruszka Carla Fredricksena - to absolutne mistrzostwo filmowej miniatury. Pierwsza połowa filmu - przejmująca, elegijna opowieść o starości - jest równie dobra. Scenarzyści nie idą na skróty: niedowład ciała, dziury w umyśle, cały zestaw. To, co dzieje się później, pozostaje przedmiotem nieustannych sporów. Nagły zwrot w stronę klasycznego Kina Nowej Przygody może się podobać, bądź nie, ale na pewno jest dowodem sporej, artystycznej odwagi. "Odlot" wieńczy kilkuletni, złoty okres arcydzieł Pixara i nic dziwnego, że załapał się nawet do głównej, oscarowej kategorii.
  
W tym menu każdy znajdzie coś dla siebie. Dzieciaki dostaną sympatyczną opowieść o szczurku,  który zawstydziłby kucharskimi umiejętnościami samego Gordona Ramsaya. Dorośli - mądrą ilustrację tezy, że sukces to droga od porażki do porażki bez utraty nadziei. Zaś kinomani - fenomenalną, autotematyczną opowieść o kinie. Humor, akcja, animacja że ślinka cieknie - to wszystko dopiero przystawka. Daniem głównym jest kapitalna opowieść o sztuce i przyległościach. No i TA scena! Magdalenka! Moment, w którym krytyk fil...kulinarny Anton Ego na powrót trafia do rodzinnego domu i pałaszuje tytułowego ratatuja. Sto gwiazdek Michelin!
  
Wysoki koncept wart wszystkich pieniędzy świata - emocje, które mają emocje! To, co kiedyś było przedmiotem delikatnie podszczypujących studio Pixar memów, jest dziś żelazną klasyką filmu animowanego - i to zaledwie w ciągu pięciu lat od premiery. Zapis życia wewnętrznego nastolatki Riley ma wszystko: plejadę rewelacyjnych postaci, podwójnie kodowaną opowieść o dojrzewającej psychice, fantastyczny humor łączący slapstick i komedię sytuacyjną, a w dodatku wygląda tak, że ręce same składają się do oklasków.
 
Dwie pierwsze części "Aut" mogą chłodzić silniki na niższych lokatach, ale trójka to prawdziwa rakieta! Na pozór scenariusz powiela schemat sportowych opowieści o hartowaniu stali. Z czasem jednak, wciągająca narracja o zderzeniu tradycji z nowoczesnością zmierza w coraz mroczniejsze rejony. Problemom Zygzaka McQueena ze starym silnikiem, wysłużonymi tłokami i startymi klockami hamulcowymi nie zaradzi bowiem nawet najsilniejsza wola zwycięstwa. To, co nowe, nie jest w filmie demonizowane. Zaś tego, co stare, nie otula się woalem nostalgii. Ostatecznie wygrywa ten, kto zbuduje swoją tożsamość w oparciu o doświadczenia obydwu pokoleń. Krótko mówiąc, to nie tylko najlepsza odsłona całej serii, przeprosiny po nieudanej "dwójce" i ścisły top wszech czasów studia Pixar, ale także mądry film o przemijaniu, na które – nawet w świecie pstrokatych i rozgadanych wyścigówek – nie ma lekarstwa.
 
W "Toy Story 3" Pixar serwuje nam melancholijny finał będący jednocześnie pięknym hołdem dla zabawek z dzieciństwa. Wszyscy zawdzięczamy im niezapomniane przygody, które rozwijały naszą wyobraźnię i wrażliwość. Z nimi każdego dnia można było odbywać podróż na koniec świata i jeszcze dalej - wspomina nostalgicznie w swojej recenzji Łukasz Muszyński. Reszta jest historią kina. Nie tylko animowanego. "Toy Story 3" to najlepszy sequel w filmografii studia, jedna z najlepszych kontynuacji w annałach X Muzy, a przy okazji - rzecz wielokrotnego użytku, ilekroć dodanie nas chandra, albo, odwrotnie, poczujemy, że świat jest ZBYT piękny. Scena z buchającym ogniem piecem do dziś śni mi się po nocach - trwające ledwie kilka sekund, lecz stuprocentowe przeświadczenie całego pokolenia widzów, że seria może zakończyć się tak ponurym akcentem, dowodzi tylko reżyserskiej i scenariopisarskiej klasy.
  
Panie i Panowie, mamy zwycięzcę! O ile w przypadku kilku kolejnych numerków na liście, musiałem boksować się z myślami, o tyle numer 1 wozi się na miniaturowych gąsienicach w swojej własnej lidze. "Wall-E" to kino tak wielkich paradoksów, że praktycznie nie miało prawa się udać. Ultrakameralne i nieprawdopodobnie rozbuchane, awangardowe narracyjnie i blockbusterowe w formie, zanurzone zarówno w melodramatach z lat 50, jak i klasyce filozofującego science-fiction, praktycznie pozbawione dialogów, ale z bohaterami o nieprawdopodobnie żywej ekspresji. Proekologiczne, autotematyczne, psychologicznie wiargodne...Od lat oglądam przygody tytułowego robocika na opustoszałej Ziemi, zachwycam się rozkwitającą miłością do fruwającego iPoda i ronię łzę średnio co drugą minutę. Ale cały czas zastanawia mnie jedno: jak musiało wyglądać spotkanie biznesowe, na którym ten szalony, szalony pomysł dostał zielone światło? Takie cuda tylko w kinie.
  

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones