Środa na remis. Dla drużyny Artystów z Bożej Łaski gola strzeliła Kiyomi Ishibashi. W drugiej połowie spotkania, po petardzie Iwana Wyrypajewa, wyrównali Artyści Poszukujący. ERA NOWE HORYZONTY. DZIEŃ 6: BEZTLENOWCE Z niedopasowanych, społecznie wyautowanych, albo wręcz autystycznych bohaterów kina azjatyckiego, można we Wrocławiu skompletować drużynę piłkarską. Większość z graczy chciałaby pewnie zająć miejsce na ławce rezerwowych, ale nie Spyder. Ona walczy o swoje: buduje dom, robi portfolio, chce zostać statystką na planie filmowym. Czasem pada bez powodu na podłogę windy i wije się w spazmach, kiedy indziej zapuszcza się w korytarze metra i intonuje dziwne piosenki.
Żarty na bok. Japoński
"Spyder" to dzieło pretensjonalne i puste jak balon, nakręcone na telefonie komórkowym, którym reżyserka pochwaliła się zresztą przed seansem. Nie ma w nim żadnej konsekwentnej metody estetycznej, co pozwala snuć domysły, iż przyczyną wyboru takiego a nie innego medium był wyłącznie brak pieniędzy. Póki film jest rozbity na serię impresyjnych obrazów, ryzykowna forma pozostaje usprawiedliwiona. Kiedy zaś Ishibashi zaczyna kleić tradycyjną fabułę, wszystko bierze w łeb. Zaszumione dźwięki i rozmazane obrazy wiercą dziurę w czaszce, dialogi osiągają nieprawdopodobny poziom bełkotu. Oto bohaterka przychodzi do starszej kobiety w celu zakupu gruntu pod budowę domu. Po krótkiej wymianie zdań, jej rozmówczyni stwierdza: "Widzę, że naprawdę zależy ci na tym domu. Będziesz musiała przyłączyć się do protestujących". "A kim są protestujący?" - pyta dziewczyna. "Oj, to mili ludzie, ale to tak naprawdę nie ważne". Pauza. "W gruncie rzeczy to skorupiaki" (zonk!). Pauza. "Musisz wiedzieć, że skorupiak nie jest jedynym samoistnym instynktem posiadania" Bum! I tak sobie rozmawiamy.
Przed seansem autorka wyciągnęła nowoczesną komórę, wycelowała ją w widownię i – Boże uchowaj! – zaczęła zbierać kolejne materiały. Była sympatyczna, mówiła po angielsku, zabawnie zwiesiła się na słowie "participate". Teraz siedzi naprzeciwko. Uśmiecha się do mnie, ja uśmiecham się do niej. Tak sobie na nią patrzę i myślę, że dam jej jeszcze jedną szansę. Niech tylko zrobi porządek z tymi skorupiakami, schowanymi w elektronicznym kuferku. (MW)
"Mocno porypany ten
Wyrypajew" – usłyszałem po wczorajszym seansie
"Tlenu" i trzeba przyznać, że ten może mało zabawny żart, jest bardzo trafnym komentarzem.
Iwan Wyrypajew, niepokorny rosyjski dramaturg jest w Polsce znany głównie widowni teatralnej,
"Tlen" jest zresztą adaptacją (choć to chyba niewłaściwe słowo) jego własnej sztuki. "Nie czytajcie napisów bo i tak nic nie zrozumiecie. Po prostu złapcie rytm" – powiedział reżyser przed wczorajszym pokazem i miał rację. Film jest bowiem czymś w rodzaju podzielonego na 10 tracków szalonego teledysku. Para młodych (rudowłosa
Karolina Gruszka oraz Andrey Naidenov) siedzą w telewizyjnym studiu i rapują historię niejakiego Saszy, który tak głośno słuchał na discmenie muzyki, że "nie dosłyszał piątego przykazania" i zabił łopatą własną żonę, a wszystko to z miłości do pięknej Saszy.
Cały film to różne wariacje dotyczące tego szalonego związku, bohaterowie występują tu w różnych rolach, ale ani przez chwilę nie przestają mówić. Słowa należą tu do różnych porządków i dyskursów. Fragmenty Biblii mieszają się u z fragmentami piosenek, komentarze dotyczące politycznych wydarzeń (makabryczna wariacja na temat 11 września) miesza się z dialogiem miłosnym pary kochanków. Słowa nie niosą jednak znaczenia, są zgodnie z sugestią reżysera czystym rytmem, linią melodyczną ogólnego bełkotu. Oglądając
"Tlen" mamy wrażenie jakbyśmy weszli na szczyt współczesnej wieży Babel, reżyser pozwala nam dotknąć pulsu niepoczytalnej rzeczywistości naszych czasów, gdzie wszystko miesza się ze wszystkim, a mnogość dyskursów wzajemnie się unieważnia. Obrana przez
Wyrypajewa forma wizualnego kolażu świetnie się tu sprawdza.
"Tlen" jest jak przejażdżka rollercosterem, adrenalina skacze do góry, choć czasami chce się normalnie zwymiotować. Ale warto, bo to oczyszcza. (MB)