Podczas weekendu kawalerskiego Roman, jego brat Albert oraz ich kumple wybierają się na wędrówkę. Gdy w okolicy słychać odgłosy strzałów, mężczyźni uznają, że to polujący w lesie myśliwi. Wkrótce okazuje się jednak, że czeka ich desperacka próba przetrwania, bo właśnie sami stali się zwierzyną łowną.
Oczekiwanie na koniec tego „filmu” to główne odczucie, które osacza widza. Nie nazwałabym go złym, raczej nieistniejącym. Po prostu pustka, kalka, papierowe postaci, niepotrzebne wątki, nuda, brzydota, głupota, zero napięcia, niechęć do bohaterów, origami z odbytu, szarobury odpad.
Pomijając dość bezsensowną chwilami intrygę, to instynkt samozachowawczy głównych bohaterów wszedł na zupełnie nowy poziom absurdu. Nie ma to jak uciekać przed zabójcą w biały dzień, w pozycji wyprostowanej po szerokiej, leśnej drodze. Bo w sumie po co się schować w paprociach albo młodych świerkach...