Duńczyk prowadzący sierociniec w Bombaju, gdzie codziennie setki ludzi umierają z chorób i głodu. Altruista, zastępujący ojca małemu Pramodowi, któremu opowiada o złych ludziach z jego dawnego kraju, pławiących się w bogactwie egoistach. I taki wizerunek siebie pewnie by zachował, gdyby nie przyszło mu powrócić do Danii. Początkowo wszystko zdaje się potwierdzać jego narrację – surrealistyczny przepych hotelu, tłusty burżuj, który zastanawia się nad przekazaniem sierocińcowi miliona dolarów rocznie, nawet wieść o tym, że jego dawna miłość jest żoną burżuja, a córka, którą wychowują, jego córką. Mamy wrażenie, że obcujemy z bohaterem-męczennikiem, który żyje w świecie szczytnych idei i na moment tylko zstąpił na duński padół by wyciągnąć kasę i szybko powrócić na urodziny Pramoda, bo tak przecież obiecał. Tylko, że z biegiem czasu cały ten krzepiący porządek zostaje wywrócony i wtedy dopiero zaczyna się prawdziwy film Bier. Bywa, że wyruszamy w dalekie podróże by zbawiać świat, ale w istocie jest to nasza ucieczka od siebie samych i od realnego świata własnego podwórka, którego nie potrafimy zbawić, a może jest to po prostu dużo trudniejsze. Powrót Duńczyka przemienia się w katastrofę, ale i na tym Bier nie poprzestaje. W końcu jej bohater nie przypadkowo nosi imię biblijnego Jakuba, który walczy zwycięsko z potężnym zesłańcem bożym i powraca do swego brata Ezawa.