"Start Feniksa" wygląda niemal jak wprawka do "Parszywej dwunastki". Gdzieś między wydmami pustyni grupa facetów walczy o przetrwanie. Każdy z nich zajmuje się czym innym, różnią się pod względem charakteru. Pilot samolotu obejmuje funkcję kapitana tejże grupki, co pomaga w racjonowaniu wody, unikaniu paniki itp. Iluzja tymczasowego bezpieczeństwa, która szybko pryska gdy akcji ratunkowej ani widu, ani słychu.
Idealny punkt wyjścia do walki o przetrwanie i spięć w obliczu braku wody, żywności i rosnącej temperatury. Niestety takowe występują niemal wyłącznie na linii pilot Frank Towns - konstruktor Heinrich Dorfmann. Typowe starcie starej szkoły z nowoczesnością. Pozostali panowie czasem sobie trochę dogadują, a to majaczą z wycieńczenia, albo wyciągają na wierzch stare brudy. Choć nie w takiej ilości i nie tak intensywnie, jakby można było się spodziewać po niemal 2,5 godzinnym filmie. Lepiej wyszło to w "Parszywej", gdzie bohaterów było więcej, a czas projekcji zbliżony.
Filmowi brakuje jakiegoś lepiej zarysowanego, mocniejszego akcentu. Po Aldrichu spodziewałem się czegoś bardziej szorstkiego, mając w pamięci wcześniejszy "Śmiertelny pocałunek" czy "Co się zdarzyło Baby Jane?". Na ich tle "Start Feniksa" zyskuje lżejszą tonację. Choć nie brakuje też dobrych scen i niezłej muzyki. Dobrze się ogląda, ale potencjał był większy.
Również aktorstwo nie robi wielkiego wrażenia. Stewart i Attenborough są niemrawi i niezbyt przekonywujący. A reszta? Przewija się w tle, zaznaczając swoją obecność od czasu do czasu. Lecz bez wyraźnej, pogłębionej odrębności. Szkoda, że zabrakło porządnego otwarcia, wprowadzenia bohaterów na lotnisku przed odlotem, lub w czasie rozmów już w powietrzu.