Ogladając jako film historyczny (tylko nie piszcie o odstępstwach od faktów, to nie wątek o tym) nie mam żadnych uwag, może poza tym, że skrócenie go, wyszłoby mu na dobre.
Co innego, patrząc na niego jak na komentarz. A film jest mocnym głosem feministycznym. Nie pozostawia suchej nitki na mężczyznach, wszyscy co do joty są tam postaciami negatywnymi, zwyrodnialcami, bucami uprzedmiotowującymi kobiety. Od Le Grisa i Carrouge, przez ojca Marguerite aż po postaci trzecioplanowe (król). Reżyser podkreśla to, że tak jest, ostatnim rozdziałem, którego - jeśli dobrze pamiętam - tytułuje przez chwilę „prawda”. Z jednej strony rozumiem ten zabieg, pokazuje bardzo wyraźnie problemy z jakimi mierzy się kobieta w męskim świecie. Ale z drugiej brakuje zniuansowania - pokazuje mężczyzn tylko złych, przez co daje wydźwięk propagandowy, i jak to z propagandą jest - nieprawdziwy. Może jeszcze gdyby to było coś nowego, takie wrzucenie granatu w nienaruszony monolit, ale „Me Too” już ma kilka lat, sporo już powiedziało na ten temat. Może Ridley Scott spóźnił się trochę z tym filmem.
A może nie ma co szukać w nim współczesnego komentarza, tylko zobaczyć dobrze opowiedzianą, trzymającą w napięciu historię.
Tak czy siak, film fantastycznie zrobiony, świetnie zagrany i warto obejrzenia, czy będziemy patrzyć na niego w minionym już czy też dzisiejszym świetle.
To powinna być oficjalna recenzja, zamiast wypocin Popieleckiego. Mam podobne odczucia co do filmu. Czuć tu u Ridleya raczej lekki koniukturalizm, zamiast wkładania kija w mrowisko i wydźwięk końcowy ociupinkę pachnie uproszczoną propagandą, ale co z tego. Ogląda się wyśmienicie.
Wg mnie to spełniony film rycerski. Mężczyźni dźwigają oręż, kolczugi, przyłbice, kobiety - znój życia z nimi. Kto jest większym herosem? Scott nie lekceważy wagi zasług panów. Jednakowoż nie pozwala sobie na relatywizm. Staje po stronie pokrzywdzonych, a nie tych, którzy krzywdzą. Płeć go nie obchodzi. To jest właśnie rycerskie.
akurat dla rycerza plec byla bardzo istotna bo jednym z warunkow rycerskosci byla ochrona kobiet (obok starcow i dzieci). Ridley nie pozwala sobie na relatywizm? Ten film to sredniowieczna wersja metoo gdzie wszyscy panowie mysla wylacznie o zaspakajaniu swoich potrzeb a wszystkie kobiety sa pokrzywdzone.
No i to dowodzi, jak ciasne były umysły ówczesnych mężczyzn.
Ridley Scott dostrzega to i oddaje sprawiedliwość ciemiężonym, którzy niekoniecznie stawali do walki na polach bitwy. Walczyli jednak codziennie z opresją na każdym kroku.
Napisałeś - akurat dla rycerza plec byla bardzo istotna bo jednym z warunkow rycerskosci byla ochrona kobiet (obok starcow i dzieci- ochrona kobiet starców i dzieci chyba wtedy kiedy całe wioski i miasta palili a w naszym rejonie kiedy robili najazdy na sąsiadów dla zabawy paląc gwałcąc i rabujac . Rycerz był rycerzem najcześciej z powodu zysku , to był zwyczajny fach w rękach jesli ktoś miał taki przywilej, że rycerzem mógł być czyli czesto jeśli był jako tako urodzony i było go stać na to by tym rycerzem być , bo nie kazdego chętnego było na to stać. Więc pora zejsc na ziemię i nie bujaćw obłokach w stylu - jak to kiedyś było fajnie , bo nie było a przeciętna kobieta miała do powiedzenia w tamtych czasach mniej więcej tyle ile my podczas ostatniej wojny albo "słynnej" 10 dniowej obrony naszego kraju . Powielasz jakieś mity tyle, ze nawet nie greckie .
Braki w wykształceniu są jak braki w uzębieniu - niewidoczne, jeśli gęby nie otwierasz. Otwarłeś i wydało się.
Panowie, obaj jesteście siebie warci. ;-) Jeden wyjął pochopne wnioski na temat wykształcenia drugiego, a drugi zasadniczo poziomem riposty niestety też szału nie zrobił. ;-) A wszystko rozchodzi się o dwojakie rozumienie słowa feminizm, który może być i często niestety jest dzisiaj nadużywane podobnie jak słowo rasizm. Feminizm w pierwotnym swoim znaczeniu jest zjawiskiem dobrym bo odnosi się do wzajemnego poszanowania siebie jako ludzi i swoich praw oraz liczenia się ze swoim zdaniem bez względu na płeć.
A Ty z taką ile razy zapier...łeś?
Po takich tekstach widać, że jaja to masz tylko w lodówce.
Wstyd to czytać tak pyszny manifest, jak Twój.
Feministek są 2 rodzaje:
1.te, które rzeczywiście walczą o równouprawnienie i przyszłość (o prawo do decydowania o sobie, o wolność) - dziś najbardziej potrzebne w krajach islamskich i takie popieram;
2.takie, które wymarzyły sobie wypaczać historię, szerzyć zakłamaną propagandę, kim to NIE są, bo w istocie chcą być RÓWNIEJSZE, byle się nie narobić w życiu.
Tutaj pewien YouTuber, który czystą argumentacją wyjaśni Ci, że doskonale znamy czym jest feminizm:
https://www.youtube.com/watch?v=U8FS7bwOQQ8
Dodam, że byłem na strajkach kobiet, które dotyczyły ich praw i wspierałem walkę feministek z tyranią rządową. Także opowiadam się za wspieraniem tego pierwszego rodzaju feminizmu, bo drugi to ...uosobienie skandalizacji (tak, jest takie słowo) :)
Rozumiem do czego pijesz, ale słowo feministyczny występuje tu w kontekście - jako „feministyczny głos Ridleya Scotta” (czytaj: poruszający temat nierówności płci) i całej tej frazy dotyczy moja opinia. I ponieważ ten głos reżysera może być taki lub siaki, więc pozwoliłem sobie na swobodne rozważania czy jest bardziej taki czy bardziej siaki.
1. Feminizm nie ma nic wspólnego z równością (przynajmniej współczesny);
2. "film jest mocnym głosem feministycznym. Nie pozostawia suchej nitki na mężczyznach, wszyscy co do joty są tam postaciami negatywnymi, zwyrodnialcami, bucami uprzedmiotowującymi kobiety." - dlatego.
No w nazwie już masz zasadniczo odpowiedź. Ruch równościowy powinien dążyć do symetrycznego traktowania obu płci. Dalej - domaganie się specjalnego traktowania, parytetów i innych takich to też niespecjalnie równościowe podejście, między innymi w kontekście równości szans i rezultatów. Dalej - narracja, którą prowadzą współczesne feministyczne środowiska, o wszechobecnym patriarchacie, w którym mężczyzna z definicji jest wrogiem, dzięki czemu jest z wrogim podejściem traktowany - mało równościowe. Tak na szybko z doskoku to tyle.
Film był tak bardzo równowartościowy, na tyle, że "The Truth" było tylko przy jednej wersji. Nie było, mi żal Jacquesa Le Gris. Ale nie dlatego, że zgwałcił, czy tez nie zgwałcił, bo może był zwyczajnie ofiarą "politycznej" intrygi. Tego nie wie nawet Ridley Scott. Ty wiesz jak było?
dlatego że feminizm to jest to żeby kobiety miały równe prawa do mężczyzn a nie ludzie mieli takie same prawo
Nooo, przy tym trzecim rozdziale jak zostawiono "the truth" to już była lekka przeginka, jakby dla idiotów skinienie, żeby każdy na pewno zrozumiał. Ta trzecia część strasznie rozwleczona, ale sam film nawet spoko i przede wszystkim super piękny.
Ale zdajesz sobie sprawę, że film jest o średniowieczu, gdzie nadaremno jest szukać, aby kobieta była czymś więcej niż "tą która ma rodzić synów"?
Tak, zdaje sobie sprawę, że film jest o średniowieczu. Napisałem to w pierwszym akapicie. Ale umiejscowienie w dawnej epoce nie znaczy, że film nie może być głosem współczesnym.
Ridley jest ponadprzeciętnym rezyserem, czyli calkiem niezlym, ale czesto bladzi w tym robi. Rozumiem, ze moglo ci to zgrzytac, ale zagalopowales sie z ta "propaganda".
Jestem bardzo wyczulony na wrzucane na siłę feministyczne głodne kawałki, ale pomijając dość sporo odniesień i komentarzy do kobiet sprowadzanych do majątku władców ziemskich (co zresztą nie mija się historycznie z prawdą) film był mocno wyważony. Głównie dlatego, że nie wiemy, która z trzech wersji była najbliższa prawdy. Może każdy z trzech bohaterów był złoczyńcą w tej historii i to zrządzenie losu zadecydowało komu przypadły laury a komu śmierć i potępienie? Mówisz, że mężczyźni byli ukazani jako potwory. W wersji de Carrougesa jest on właściwie w porządku gościem i bohaterem pozbawionym niesłusznie swojego dziedzictwa. A jeśli spojrzymy na wersję Le Grisa i przyjmiemy, że Marguerite nie została zgwałcona a dała się uwieść (jeśli ktoś nadal ma wątpliwości, kluczowa była scena ze ściągnięciem butów przy schodach) to on jest ofiarą tego, że się beznadziejnie zakochał a ona odpowiada za jego śmierć, bo fałszywie oskarżyła go z zemsty i samooszukiwania się co do swoich własnych uczuć. Można w tym wątku widzieć nawiązanie do "Me Too" ale jej ciemnej strony, kiedy samo oskarżenie może stać się bronią w rękach rzekomej ofiary. Ja nie widzę w tym filmie przesłania jedynie feministycznego i to mi się w nim ogromnie podoba. Zostawia za to widza z refleksją. Patrzy na temat wielotorowo zostawiając nas z pytaniami bez odpowiedzi, ale prawdziwa historia, jak to w życiu bywa, również nam tych odpowiedzi nie dała.
Zgodziłbym się z wypowiedzią całkowicie, jakby przy ostatnim rozdziale nie było tak zaakcentowanej "prawdy" :)
To prawda, osobiście zakończyłbym w którymś momencie część Marguerite i zrobił czwarty rozdział. Ponieważ reżyser połączył jej historię z samym pojedynkiem i tym co obiektywnie według wielu światków się wydarzyło, można odnieść wrażenie jakby skłaniał się ku jej wersji wydarzeń i chciał uczynić z Marguerite prawdziwą protagonistkę. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że to Ridley Scott, który lubi brać widza pod włos, oraz fakt, że prawdziwa historia nadal pozostaje nierozwiązaną zagadką, widzę ten film jako otwarty do interpretacji.
Patrz, dopiero teraz zauważyłem, że przy opisie rozdziału "the truth according to Lady Marguerite" pojawia się przez dłuższy czas słowo "the truth" czyli sugestia jest jednak rażąca. Bardzo szkoda, jak dla mnie za ten jeden szczegół to gwiazdka w dół :/
Do oceny, jak było naprawdę nie trzeba zaakcentowanej "prawdy".... To akurat mógł sobie reżyser darować. Nawet bez sugestii po złożeniu prostych faktów można poznać prawdę. Ale w mojej ocenie nie o samą prawdę chodzi. Reżyser chciał przede wszystkim pokazać, że nie zawsze to co uważamy za słuszne i prawdziwe, takimi są. Ludzie są omylni i nie zawsze prawidłowo potrafią intepretować fakty. Najczęściej dlatego, że nie znają wszystkich szczegółów i zwyczajnie resztę sobie dopowiadają. O tym jest ten film.
Kompletnie nie potrafisz połączyć scen. Oczywistym jest, że różne zdarzenia oceniamy różnie, ale kluczowym dla OBIEKTYWNEJ oceny jest spojrzenie oczyma wszystkich trzech bohaterów. Dziwne, że trzeba Ci takie rzeczy tłumaczyć. Scena z butami i ogólnie sam akt można byłoby tłumaczyć tak jak Ty to próbujesz nieudolnie robić, że chciałabym, ale boję się. To właśnie tak to widzi Le Gris. Dlaczego? Bo to postać dziwkarza, której żadna nie odmawia. Wydaje mu się, że jest adoratorem, któremu żadna się nie oprze. W Tutaj przemawia za nim pycha. Zauważ, że jego romans (pierwszy numerek) to przecież tylko sen. To nie wydarzyło się naprawdę! On zwyczajnie o niej marzy i właśnie dla niego zrzucony pantofel odbiera jako zachętę. Ale tak nie jest, co dobitnie wyjaśnia trzecie spojrzenie (Margueritte). To był gwałt, a pantofel zsunął jej się przypadkiem, kiedy uciekała schodami. Dziwne też, że nie dostrzegasz, że ona przecież nie czerpała przyjemności z seksu. Co to jest istotnym do analizy całej sytuacji. Jak się czuła po całym zdarzeniu. Przecież to jest dobitnie pokazane. A scena tańca? Kiedy Le Grisowi się wydaje, że na niego zalotnie patrzy, ale kiedy widzimy tą scenę oczyma Marguirette to wiemy, że tak nie jest.
Obawiam się że mogłeś nie zrozumieć filmu... polecam wrócić za jakiś czas do seansu ;-)
Nie obawiaj się, wszystko zrozumiałem. Ridley Scott nie pozostawił żadnych otwartych furtek i wszystko pod koniec seansu jest jasne. A moje rozważania to po prostu interpretacja współczesnym okiem tego co zobaczyłem. Bardzo możliwe, że reżyser nawet nie podążał tymi ścieżkami, o których napisałem, ale to są moje spostrzeżenia. A film pewnie jeszcze kiedyś obejrzę, ale tylko dlatego, że to świetne kino.
Zakładasz że film wyjaśnia wszystko, ale weź pod uwagę fakt, że każdy akt to "wersja" danej strony, co z kolei zmusza do konkluzji że każda z nich jest subiektywna i zakłamana. Nie widzimy prawdziwej wersji zdarzeń, musimy sobie ją poskładać...
W trzecim akcie na ekranie w tytule zostaje samo słowo „prawda” - szczegół, ale jakże ważny. Poza tym - mimo subiektywnego spojrzenia każdego z bohaterów i różnych perspektyw, wszystkie trzy zazębiają się w jedną, prawdziwą wersję wydarzeń.
Tak zauważyłem, natomiast to są nadal interpretację i założenia. W moim mniemaniu Margareta miała każdy powód żeby wywołać ten konflikt z Le Gris, plus szansa na poczęcie potomka i odzyskanie straconych ziem. Bez tego właściwie jej los u boku Jeana był przesądzony...
Taki film też mógłby być ciekawy, ale moim zdaniem, tego graotronowego podstępu tu nie ma. To prosta historia, w której dokładanie kolejnych perspektyw jest tylko ciekawym zabiegiem filmowym, a nie kilkoma prawdami tego samego wydarzenia. Ale zwrócę szczególną uwagę na to kiedyś przy ponownym seansie. Pozdrawiam.
Jeżeli jest tak jak piszesz i taki był zamysł reżysera, to odjąłbym 3 gwiazdki z marszu...
Akurat szansa na spłodzenie potomka nie miała nic do rzeczy - Carroughes nie był bezpłodny, miał już wcześniej syna (zmarł przy porodzie, co wtedy nie było niczym dziwnym), zresztą potem miał z Małgorzatą jeszcze dwójkę innych dzieci. Ale motyw zemsty jak najbardziej był możliwy.
Takiego wniosku z tego filmu nie wyciągam. Ja pije do tego, że to reżyser (być może) trochę się zapędził w swoim radykalnym obrazie mężczyzn. Wykoślawia to feminizm, pokazując go jako ruch antymęski.