Tak to wygląda, gdy niedoświadczony reżyser dysponując słabawym scenariuszem, niestety własnego autorstwa, usiłuje upiec kilka pieczeni na jednym rachitycznym ogienku i jednocześnie strojąc się w nihilistyczne piórka z Lyncha rodem. Prowincjonalne, podupadające teatry i staczający się do poziomu chałtury prowincjonalni aktorzy byli wdzięcznym tematem niejednego filmu. Pozostało tak do dziś, jednak aby spojrzenie uznać za świeże, talent scenarzysty musi spotkać się z talentem reżysera. Tak się jednak nie stało, twórca zawierzył sam sobie i stworzył hybrydę ulepioną z kilku wątków, dla których natchnieniem z dużą dozą prawdopodobieństwa wydają się być chociażby "Aktorzy prowincjonalni", "Hitler w operze" i "Tango". Sceny taneczne przywodzą z kolei na myśl "Salto" i "Wesele". Cóż, być może autor jest polonofilem, bo trudno mi przypuszczać, że nawarstwiło się tyle przypadkowych zbieżności.
Nie udała się ani próba spojrzenia na zapyziały, na poły amatorski teatrzyk, ani próba rozliczenia czechosłowackiego społeczeństwa z postaw po 1968, ani jego ambiwalencji we wcześniejszych wydarzeniach historycznych.
Film jest po prostu słaby, nudny, nużący dłużyznami i denerwujący artystowskimi kontrapunktami. Sporym nieporozumieniem wydaje się też być muzyka. Trudno, nie udało się! Do obejrzenia wyłącznie jako niewysokich lotów ciekawostka.