Tytułowy duet to Lucille Ball i Desi Arnaz, czyli małżeństwo w prawdziwym oraz ekranowym życiu, gdy występowali w pierwszym prawdziwym serialu telewizyjnym: I Love Lucy z 1951 roku. Jej nikt nie dawał żadnych szans i nawet nie myślał, że ma talent komediowy, tułała się po filmach klasy B. On był uchodźcą z Kuby i nadał ludziom z tych stron w popkulturze klasy. Ona była gwiazdą, on producentem. Razem stworzyli nie tylko klasykę gatunku, ale też cały system stojący za powstawaniem seriali, które oglądamy do dzisiaj. On pokazał, że Kuba może mieć klasę. Ona pokazała, że kobiety mogą być zabawne – była jedną z pierwszych, która nie bała się źle wyglądać przed kamerą, zakładać dziwne stroje, mieć sztuczne zęby czy być wysmarowana czymś. Nie bała się fizycznego, ponadczasowego humoru. Nawet oglądając współczesne seriale widzę tam Lucy, tylko różnica polega na tym, że obecnie nie idą z tym na całość. Nie są gotowi albo nie umieją na takie zaangażowanie. To wtedy też wymyślili nagrywanie na filmie (dla jakości), przed żywą publicznością (bo Lucille lepiej sobie radziła przed taką), nagrywając całość od razu i tylko raz (dla oszczędności).
To uczciwy dokument o dążeniu do czegoś. Pokazuje, ile pracy stoi za sukcesem i ile dzieje się poza naszym postrzeganiem, szczególnie z dzisiejszej perspektywy, prostego sitcomu. Czuję się zainspirowany.
Nawet się wzruszyłem, gdy na końcu umierali i wyznawali sobie miłość. I Love Lucy nigdy nie było tylko tytułem.