Medytacja nad życiem, przemijaniem, a przede wszystkim nad smutkiem. Wydawałoby się że pesymistyczny, ale nie. Bohaterowie chcą żyć i żyją właśnie tą chwilą, tym dniem jaki właśnie "dziś" jest, pomimo codziennej rutyny ich życie i każdy kolejny codzienny dzień przynosi coś innego. Pomimo tego smutku wyłania się optymizm, szczególnie w finale. Film na długo pozostanie w mojej pamięci i za jakiś czas postaram się do niego wrócić. Oczywiście polecam, ale nie każdemu. Coś dla miłośników Tarkowskiego i Kieślowskiego.
Optymizm? Man... Spoko, rozumiem dowolność interpretacji, ale zupełnie to co mówisz pokręcone.
Ten film jest bardziej metaforą końca świata. Sześć ukazanych w tym filmie dni to odwróconych sześć dni stworzenia, w trakcie których ludzie obumierają a relacje między nimi ulegają rozkładowi. Każdy kolejny dzień, miast coś nowego przynosić, zabiera ze sobą kolejne fragmenty rzeczywistości. W finale gaśnie światło, gaśnie wszelka nadzieja i nadchodzi bardzo cichy, niszczący i zwyczajny koniec (o wiele lepszy od rozbuchanej zabawki von Triera). Nie żyją dziś i teraz, widać coraz bardziej, że ich solidarność opiera się tylko na tym, by jakoś się razem wesprzeć i obronić przed Hobbsowskimi "wilkami". W ostatnim, zamykającym ujęciu filmu stają naprzeciw siebie i widać wyraźnie, że obydwoje czekają z pustym wrażeniem niespełnionego życia na śmierć i koniec. Z pełną świadomością, że potem nie będzie już nic, żadnego Boga, ani niczego wielkiego, a oni umrą zupełnie nieważni. Nie widzę w tym optymizmu. Nie widzę w tym ani Kieślowskiego, ani Tarkowskiego. Widzę Tarra pełną gębą.
(Choć oczywiście cieszę się, że podobał ci się film).