Film ten jest 27 lat młodszy od Draculi” z 1931 roku. Przez te 27 lat kino przeszło długa drogę. Poprawiały się zarówno efekty jak i zdolności narracyjne filmowców. Wydawać by się mogło, że ta wersja „Draculi” powinna być lepsza od wersji z 1931. Niestety jest jeszcze bardziej drętwo.
Scenografia jest znacznie uboższa. Zdjęcia są mniej subtelne i nie budują w żaden sposób nastroju tajemniczości. Wszystkie postacie zachowują się jak idioci. Źle budowane jest napięcie. W kulminacyjnym zdawałoby się punkcie pościgu za Draculą mamy gag ze szlabanem rodem z filmów typu „Hercules w Nowym Yorku”. Sama fabuła do tego w o wiele większym stopniu odbiega od książki niż poprzednie produkcje.
Największym zawodem jest jednak Christopher Lee w roli Draculi. O ile uwielbiam go w roli Sarumana tak występu w tym filmie nie mogę ocenić pozytywnie. Jego Dracula jest pozbawiony klimatu. Max Schreck jako Nosferatu był przerażający. Występowi Lugosiego zabrakło tej grozy ale miał w sobie chociaż pewną elegancję. A Christopher Lee? Najpierw w scenie przywitania Harkera zachowuje się jak jakiś poddenerwowany kierownik hotelu, zły że personel wziął wolne i musi latać w te i we wte z walizkami. Potem w następnej scenie szarpie kobietą jak jakiś alfons a na finał biega po domu jakby się bawił w berka z protagonistami. Nie ma w tym występie ani grozy, ani tajemniczości ani majestatu. Na domiar złego Christopher Lee nie miał w tamtych czasach jeszcze swojego charakterystycznego niskiego głosu jaki znamy z LOTR-a. Odnoszę wrażenie, że został zapamiętany jako kultowy Dracula nie ze względu na jakość swojego występu a raczej ze względu na ilość kręconych wtedy taśmowo filmów o Draculi w których zagrał.
Jedyna scena w tym filmie która mi się spodobała to scena przy grobowcu Lucy. Miało to w sobie odrobinę klimatu. Cała reszta jest kompletnie nijaka.