Co jakiś czas przewijał mi się przed oczami (zresztą bardzo klimatyczny) plakat tej produkcji. Wreszcie udało mi się ten film obejrzeć, a przyznam, że sama koncepcja naprawdę mnie intrygowała. „Tarot: Karta śmierci” może się przede wszystkim spodobać fanom serii „Oszukać Przeznaczenie”, którym w rzeczywistości bardzo mocno się inspiruje.
Grupa przyjaciół wyjeżdża pobawić się w wynajętym domku na odludziu. Gdy kończy się alkohol, a powietrze przesiąka napięciem po rozstaniu „ekipowej pary”, rozpoczynają zwiedzanie wszelkich zakamarków posiadłości. W piwnicy natrafiają na zbiorowisko rupieci związanych z astrologią. Odnalezienie kart do tarota rozpoczyna zabawę w przepowiadanie przyszłości i układanie horoskopu wszystkim obecnym. Wkrótce jednak każde z alkoholowych proroctw zaczyna się spełniać w najmniej przewidywalny sposób. Postaci uwiecznione na przeklętych kartach wyruszają, by zabić tych, którzy starali się zajrzeć za zasłonę oddzielającą teraźniejszość od przyszłego losu.
Ta historia miała naprawdę spory potencjał. Do pewnego momentu potrafiła naprawdę zaciekawić, nawet pomimo dość słabego wstępu (naprawdę jakoś nie kręci mnie motyw „chcieliśmy się pobawić i przypadkiem przyzwaliśmy złe moce”). Środek, silnie czerpiący z „Oszukać Przeznaczenie”, wypada udanie, angażując widza w myślenie. W końcu ciekawe, jak opacznie zostanie wyegzekwowana kolejna klątwo-wróżba. Sposoby śmierci to dość istotny element tego typu produkcji: w przypadku „Tarot: Karta śmierci” nie jest szczególnie oryginalnie i większą robotę robi wszystko, co ma miejsce wcześniej, a także same objawienia się przeklętych wysłanników. Przyznam, że gdy w grze o przetrwanie pojawia się Głupiec, to robi się naprawdę strasznie. Mówiąc o wadach: niektóre wątki są odrobinę zbędne lub źle poprowadzone. Jedna postać wprowadzona zostaje wyłącznie po to, by opowiedzieć bohaterom o historii kart, choć później w zasadzie nie ma to już szczególnego znaczenia fabularnego. Za to robi się „mniej straszno”, skoro już wiadomo, z czym się mierzymy. Zakończenie również jest do kitu, naprawdę nie cierpię tego, co amerykańskie kino robi współcześnie z horrorem, bo to jednak trochę śmiech na sali.
Czysto technicznie: zdjęcia są udane, muzyka robi robotę. Świetnie się jej słucha, buduje klimat, niepokoi. Tak powinny wyglądać horrorowe soundtracki, wykazywać się pewną oryginalnością, zamiast zamęczać waterphone bądź inny generyczny instrumentu na śmierć. Aktorstwo za to jest trochę drewniane, relacje między bohaterami naciągane. Wypada to na tyle kiepsko, że naprawdę człowieka nie obchodzi kto i kiedy zginie, bo nie ma tam po prostu komu kibicować. Z kolei konflikty między postaciami rozpisane są na poziomie jakiejś książki dla dzieci, żeby nie było przypadkiem zbyt trudno i by nawet najgłupszy widz zorientował się, o co chodzi. Atrakcyjne są za to rekwizyty, a także efekty specjalne. Ktoś musiał przygotować te wszystkie karty: prezentują się one naprawdę rewelacyjnie, choć wcale nie pojawiają się na ekranie tak często. Najlepsze są tu jednak wizualizacje tarotowych potworów. Świetny pomysł i wykonanie, oryginalne kreacje, nie są całkowicie generyczne. Poproszę więcej takich maszkar w horrorze!
Gdyby „Tarot: Karta śmierci” ograło odrobinę lepiej końcówkę, wykazało się jakąkolwiek odwagą (na którą najwyraźniej nie stać ostatnimi czasy kina amerykańskiego), to byłoby naprawdę dobrą produkcją. W obecnej formie karcianego rozdania – nie prezentuje się to jakoś nadzwyczajnie. Ode mnie 6/10, oby nowe „Oszukać Przeznaczenie” nie wpadło w tę samą pułapkę, co swój naśladowca.