Nie przepadam za historiami, w których na głowę bohatera zwalają się wszystkie klęski egipskie - ale byłabym w stanie to strawić, gdyby były to chociaż dobrze opowiadane historie. Niestety o "Historii pewnego życia" nie można tego powiedzieć... Nie znam książki, może gdybym ją przeczytała, moje odczucia byłyby inne. Niemniej jednak film to odrębne dzieło i powinien się sam obronić, nawet gdy widz nie zna pierwowzoru.
Fabuła może i jest ciekawa, ale podano ją w wyjątkowo niestrawnej formie. Przede wszystkim liczne retrospekcje - niczemu nie służą, a jest ich tyle, że w pewnym momencie straciłam już rozeznanie, co działo się jeszcze przed zamążpójściem głównej bohaterki, a co już po. Domyślam się, że miały one dodatkowo wstrząsnąć widzem na zasadzie: popatrz, kiedyś byli tacy szczęśliwi i zakochani, a teraz skaczą sobie do oczu. Cóż, nie wstrząsnęło, przynajmniej nie mną. Kolejna sprawa - pogoda. Odnoszę wrażenie, że chciano za jej pomocą dodatkowo podkreślić tragiczne położenie głównej bohaterki - stąd też zawsze, gdy Jeanne się raduje, świeci słońce, a gdy się smuci - deszcz bębni w szyby. W chwilach szczęśliwych - powtarzane do znudzenia sceny pielenia i sadzenia. W chwilach tragicznych - mrok mężowskiego domostwa i wieczne gapienie się w zalane deszczem okno (co mi się kojarzy ze zdjęciami melancholijnych nastolatek z facebooka). A na dokładkę jeszcze ujęcia jesiennych drzew targanych wichrem. Jakby widz był kompletnym idiotą, którego trzeba łopatologicznie wprowadzić w odpowiedni nastrój. Czyli nastrój klęski, rozpaczy, zawodu miłosnego i śmierci. Na dokładkę Jeanne z wiecznym grymasem i wiecznie rozwichrzoną fryzurą staje się dla widza tak irytująca, że trudno jej współczuć. O ile tragiczna miłość budzi litość, o tyle błędy wychowawcze już nie. Jeśli mowa o rozpieszczonych synkach, to ja już wolę starą dobrą "Balladę o Januszku"...
Recenzja na filmwebie nosi tytuł "Ostatnia rodzina w kostiumie" - nawiązanie do filmu Matuszyńskiego uderzająco trafne - tam też nieustannie padał deszcz, a Zosia Beksińska ciągle gapiła się w kuchenne okno, dumając nad tym, jak traktują ją mąż i syn. I, niestety, oba filmy są dla mnie równie niestrawne. Doceniam grę aktorską, doceniam piękne zdjęcia i cały zamysł artystyczny, ale - doprawdy! - co za dużo, to niezdrowo. Nawet najdramatyczniejszy dramat wymaga czasem odrobiny humoru, tak jak horror chwili wytchnienia, a komedia - odrobiny łez. Tutaj niestety zabrakło tego balansu.
Tu as raison, mrs_robinson. Mam podobne odczucia, a nawet takie same. Guy de Maupassant, którego nowela posłużyła za bazę tej produkcji, jest (nie)zdrowo przechwalony. Film można obejrzeć bez obrzydzenia, ale takoż i bez emocji. Można jeszcze pójść tropem pana Majmurka i zająć się - w trakcie projekcji też, a najlepiej po i długo - wybrzydzaniem na temat tego zła zwanego patriarchatem, ale - po pierwsze - na początku był wodór i tak już pozostanie, a po drugie - pan Majmurek zawsze trzyma z gnębionymi kobietami, tak jak Ryszard Kalisz. Pozdrowienia Noworoczne.
Wiesz co, zgadzam się z Tobą a propos, że film można obejrzeć bez obrzydzenia, ale również bez specjalnych emocji. Natomiast nie wiem dlaczego przeszkadza Ci, to że są tacy mężczyźni, którzy bronią uciemierzonych kobiet ?
Nie chodzi o to, że są mężczyźni, którzy bronią ciemiężonych, bo to zacna sprawa; rzecz w tym, że p. M. traktuje wszystkie kobiety jako płeć zawsze i wszędzie ciemiężoną. A to już jest przesada.