Recepta na „ambitny” film? Weź kilku bohaterów. Pokazuj ich non stop jednakże nie mówiąc o nich zbyt wielu rzeczy. Jakiś dramat mile widziany, to zawsze zwiększa tragizm produkcji. Od czapy dorzucaj moralizatorskie teksty. Składniki umiejętnie zmieszaj, aby teoretycznie było wiadomo o co chodzi, ale w praktyce pozostawały luki w scenariuszu, zwiększające tajemniczość i tandetną głębię. Pamiętaj, aby bohaterów przedstawiać w sposób uniemożliwiający widzowi identyfikowanie się z nimi. Gotowe? Świetnie! Teraz musimy dodać więcej fajerwerków. Do otrzymanego wyrobu dorzuć garść scen z national geografik albo innego Discovery. Pamiętaj, że nie muszą być w żaden sposób połączone z tematyką filmu. Mają być ładne, miłe dla oka. Niech widz zastanawia się, czy zasuwająca za plecami bohaterów wiewiórka znajduje się tam przypadkowo, czy też świadczy o wspaniałości Stwórcy bla bla bla…
„Drzewo Życia”, to dla mnie film niezjadliwy od żadnej strony. Dramat ludzki przedstawiony jest w sposób pobieżny. Mimo sporej empatii ciężko mi było polubić postaci w filmie. Były dla mnie zupełnie obojętne. Reżyser w żenujący sposób zapchał swój film scenami z national geografik. Łopatologiczna wykładnia tego „jak powstał świat” – i po co to? W jaki sposób wpływa to na opowiadaną historię? W czasie seansu nie miałem myśli typu „ale ten świat piękny” czy też „woow, reżyser uzmysłowił mi jaki ten świat jest wielki”, bo ja to wiem do diabła! Nie wiem do końca jaki efekt chciał osiągnąć autor tego filmu. Ja miałem wrażenie, że natrętnie krzyczy do mnie „PATRZ! TU JEST ŚWIAT! OOO, TAKI DUŻY! A TU DRAMAT. LUDZKI”. Co z tego wynika? Nie wiem. Ja miałem wrażenie, że gość nie do końca wiedział co chce pokazać na ekranie. Historia ludzka pokazana „po łebkach”. W żaden sposób nie wciąga. Sceny przyrody, podczas których miałem jedynie myśl „po co to jest w tym filmie?”.
Mam dziwne wrażenie, że niektórzy reżyserzy z uporem maniaka chcą produkować filmy „ambitne” (vide moja recepta na początku). Minimalistyczne postaci, ledwo zarysowany problem i cała masa niepotrzebnych scen (która w domyśle chyba ma mi dać pole do kontemplacji nad wszechświatem i ogólnie stwarzać wrażenie głębi, drugiego, trzeciego i pięćsetnego dna). Oglądanie takich filmów, to trochę jak jadanie w luksusowych restauracjach. Jesteś głodny, idziesz do takiego miejsca i dostajesz na talerzu drobny kawałeczek mięska w asyście kilku listków jakiegoś zielska (całość zlana chudym sosem). Nazwa dania pochodząca z francuskiego (bo ładnie brzmi), a cena z kosmosu. Co z tego że wizualnie „sfery wyższe”? Po zjedzeniu dalej jesteś głodny. I fakt, że spożywałeś danie ze złotego talerza nijak nie wpływa na twój głód. Wolę iść do jakiejś knajpy, zjeść schaboszczaka z kapustą i się po prostu najeść! Tak analogicznie, wolałbym dobrze zagraną historię ludzką, w której aktorzy (a w tym filmie są nie byle jacy) pokażą swój kunszt aktorski. Historię, którą reżyser opowie od deski do deski w sposób intrygujący, a nie będzie próbował intrygować szczątkową fabułą z domieszką moralizatorstwa i national geografik.
Film jednorazowego oglądania ( o ile ktoś dotrwa, bo pierwsze godzina nieźle zamula).
Werdykt końcowy 4/10 – tyle mogę dać za pokaz slajdów z discovery.
Właśnie skończyłem oglądać i zgadzam się z Tobą. Ambitny, to był chyba tylko "ojciec". Film zmęczył mnie i to strasznie. Nie będę rozpisywał się "BÓG" WIE JAK. Powiem tak: w Afryce dziennie umiera kilka... dzieci. Kogo to obchodzi.