Ja zdecydowanie jestem za pierwszą. Druga też mi się podobała, ale nie tak bardzo, jak poprzednia...
A wy? Co o tym sądzicie?
Hmm teraz właśnie skończyłam oglądać 2 część i muszę przyznać że mnie się spodobała. Pewnie zasługa przyjemnej oprawy muzycznej i uroczych aktorów.
Pierwszą widziałam dawno, mam sentyment, ale po odświeżeniu trochę mnie już nudziła...
ja nie wybiorę bo z rożnych względów jedna część ma przewagę nad drugą. ogólnie obie lubię ale druga powinna mieść w tytule tylko jego długi człon.
Według mnie druga część, jest nieporozumieniem. Są filmy, których wręcz zabronione jest 'wznawianie', ten film właśnie do takiego należy. Dirty Dancing bez tak fenomenalnego aktora jakim był (niestety) Patrick Swayze nie istnieje. Końcowy taniec głównych bohaterów (mówię o części drugiej), jest dla mnie pomyłką. Patrick jest bardzo bliski mego serca, ponieważ wychowywałam się na min. tym filmie. Jedną i niezastąpioną parą w filmie jest tylko i wyłącznie Patrick z Jennifer.
Warto zobaczyć dwójkę, żeby zrozumieć, co sprawia, że jedynka jest tak dobra. Po pierwsze – bohaterowie. Jennifer Grey jako Baby jest urocza w każdym spojrzeniu, geście i minie; to ktoś, z kim chciałoby się wciąż przebywać, wciąż sycić zmysły jego osobowością i do kogo zaczyna się tęsknić, gdy tylko skończy się seans. Romola Garai jest tylko sympatyczna i w sumie dość banalna. Do niej się nie tęskni. Podobnie supermęski Swayze bije na głowę charakterem i seksapilem mdłego Diego Lunę.
Po drugie – muzyka. W oryginale mamy przynajmniej kilka naprawdę znakomitych, wpadających w ucho kawałków, które zyskały status klasyków muzyki pop. W dwójce latynoska muzyka jest niby niezła, żywiołowa, porywająca, ale w pamięć nie zapada i klasyką się nigdy nie stanie. To nie ta półka.
Po trzecie – sceny i dialogi, które przeszły do historii kina popularnego. W jedynce takie ikoniczne sceny są przynajmniej trzy: impreza obsługi ośrodka wczasowego, na którą Baby wchodzi przypadkiem z arbuzami i doznaje szoku, który rychło przeradza się w fascynację; nauka tańca na powalonym drzewie w lesie i finałowy skok w ramiona partnera, poprzedzony ćwiczeniami w jeziorze. A do tego jeden nieśmiertelny one-liner: "Nobody puts Baby in a corner". A w dwójce? Nic.
Po czwarte – problematyka w tle. Oryginał nienachalnie, ale wyraźnie i wiarygodnie podejmuje temat różnic klasowych. Dla wychowywanej pod kloszem Baby wakacyjna przygoda to wejście w dorosłość, uświadomienie sobie, że są na świecie ludzie wartościowi, ciekawi, utalentowani, którzy niestety mieli pecha urodzić się w "gorszej" rodzinie i tylko dlatego życie rzuca im kłody pod nogi. Zwłaszcza jeśli ktoś taki jest kobietą i dodatkowo przyjdzie mu rozwiązywać dramatyczny problem niechcianej ciąży.
W dwójce analogicznym tłem jest sytuacja na Kubie. Też pojawiają się wątki klasowe, a nawet rasowe ("lepsi" biali Amerykanie i "gorsi" ciemni tubylcy), ale cała złożoność polityczno-społeczno-ekonomiczno-kulturowa zostaje sprowadzona do schematu: zły Batista i amerykańscy krwiopijcy kontra ciemiężony lud walczący o wolność. (Skądinąd amerykańskie kino z reguły nie radzi sobie z opisywaniem takich niuansów w innych krajach). Można oczywiście argumentować, że film jest o czym innym, ale właśnie ten banał na poziomie szkolnej czytanki sprawia, że podczas gdy "Dirty Dancing" ma w sobie ponadczasowość i uniwersalność, "Havana Nights" jest tylko jeszcze jednym filmem o tańcu i przelotnym młodzieńczym uczuciu.
Każdy, kto wychował się na oryginalnym Dirty Dancing powie, że jedynka jest lepsza, ponieważ ma do niej sentyment, co nie ma nic wspólnego z obiektywną oceną. Druga część miałaby szansę spodobać się temu pokoleniu tylko jeżeli powstałaby od razu po pierwszej, zanim pierwsza stała się dla nich kultowym wspomnieniem. Ja osobiście obejrzałam oryginał wiele lat po premierze i nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia. Może to niepopularna opinia, ale uważam że Jennifer Grey była dość drętwa. Druga część bardziej mnie wzrusza, szczególnie że na końcu ponownie pojawia się narracja bohaterki ktora mówi, że nie wie czy ona i Javier jeszcze kiedykolwiek się zobaczą. Zabrakło mi tego w pierwszej części, gdzie narracja pojawia się tylko na samym początku i niczego nie wnosi. Do tego należy dodać ciekawsze tło historyczne i surowszych rodziców, niż widzieliśmy w oryginale. Muzyka pomaga wczuć się w latynoski klimat i mimo że nie jest tak kultowa jak "I had the time of my life" albo "She's like the wind", to robi robotę.