Takashi Miike ponad miesiąc po poetyckich "The Bird People in China" wypuścił równie spokojny film o tytule "Blues Harp". Domyślam się że w 1998 roku fani bardziej "odjechanych" dzieł reżysera żyli w strachu, iż na stałe zaczął robić dramaty obyczajowe. Tak się na ich szczęście nie stało, ale "Blues Harp" bynajmniej słabym filmem nie jest. Co więcej: wysoko plasuje się w moim osobistym rankingu tego reżysera.
Wszystko zaczyna się dość "mocno". Niczym w późniejszym "Dead or Alive" film otwiera videoclip: na przemian widzimy krwawe starcie yakuzy, hard rockowy koncert i pracę spokojnego barmana, dorabiającego jako diler narkotyków. Po tym wybuchowym wstępie akcja nagle zwalnia. Chuuji (tak ma na imię barman) pomaga rannemu gangsterowi ukryć się na zapleczu klubu, który prowadzi. Mimo, że sam jest podopiecznym innego gangu zaprzyjaźnia się z poturbowanym przestępcą. Tego samego dnia poznaje także uroczą dziewczynę. Wszystko zmierza w stronę sielanki... Niestety to by było zbyt piękne....
"Blues Harp" jest dziełem niezwykłym. Muzyka gra tu olbrzymią rolę, bo ilustruje kolejne problemy z jakim borykają się bohaterowie. Nie jest jej na szczęście tak dużo, by przysłoniła główne wątki. Raczej idealnie je dopełnia. Nieźle prezentuje się także łańcuch uczuć łączących postaci. Miike nigdy nie stronił od motywów homoseksualnych. Jednak zazwyczaj przedstawiał je wprost. Tymczasem tutaj bardzo dyskretnie zasugerował ciągoty Kenji'ego. Tym samym stworzył w filmie kilka miłosnych trójkątów, o tyle ciekawie zbudowanych, że nie wszyscy zdają sobie sprawę z bycia ich częścią. Aspekt psychologiczny jest wciąż obecny między właściwą historią. Każdy z bohaterów ma swój jasny plan na osiągnięcie sukcesu, ale namiętności powodują małe stłuczki i większe kolizje.
Scenariusz się nie broni: jest sztampowy oraz przewidywalny. Natomiast forma zdecydowanie go winduje w górę. Miike utrzymał tu melancholijny klimat, sięgają do dzieciństwa głównego bohatera. Pozwolił sobie także, na kilka mroczniejszych, koszmarnych wizji. Dzięki pomysłowemu przedstawianiu uczuć w formie wizualnej, udało mu się zakończyć swoje dzieło z klasą: niby wiemy do czego wszystko zmierza, a i tak oglądamy to z otwartymi ustami.
Podsumowując: dobre kino, choć niekoniecznie dla fanów reżysera. Może to dobrze, bo ci, którzy mieli dotąd problem z Miike mają szansę się do niego przekonać.