Nikomu nie odmawiam umoralniającej i przewidywalnej do bólu zabawy, ale przykładajmy do wszystkiego odpowiednią miarę. Niestety – pewnie jako jeden z nielicznych zamiast "Avatara" sięgnę po „Tańczącego z wilkami”, aby nacieszyć się filmem a nie sprawnym technicznie produktem.
Więcej o filmie na:
http://komet.blox.pl/2010/03/Tanczacy-z-wilkami-nie-tylko-dla-orlow.html
Avatar ma wiele odstępstw w stosunku do Tańczącego z Wilkami - nie zgadza się wątek miłosny, nie zgadza się zakończenie, brak specjalnego imienia bohatera i jeszcze inne
Fabularnie nawet jest lepszy o zgrozo bo tańczący to rozwleczona do granic tolerancji słaba historyjka z przeciętnymi postaciami które są bardziej czarno białe niż w Avatarze.
Fenomen Tańczącego to jest jednym z najbardziej niezrozumiałych dla mnie. Banalna historyjka o złych białych i wspaniałych Indianach która nomen właśnie przede wszystkim technikaliami się broni bo narracyjnie to bieda. O fabule lepiej nie wspominać bo można by to zmieścić w połowie czasu ekranowego. A umoralniający jest w większym stopniu niż film Camerona bo pięcioletnie dziecko zrozumie esencję filmu, a w Avatarze podnieci się zaledwie efektami i fajnymi kosmitami.
Avatar zdecydowanie lepszy, Tańczący nie ma nic do zaoferowania typowe amerykańskie, pompatyczne filmidło
Dzięki za recenzję, uśmiałem się.
No dobra, skłamałem - nie śmiałem się. Byłem raczej załamany, bo już mi ręce opadają wobec tego zbiorowego obłędu wokół "Avatara".
"Chodzi tu o „Tańczącego z wilkami” Costnera. (...) Aż się dziwię, że wśród tylu recenzji które czytałem nie znalazłem żadnej wzmianki na ten temat. "
Aż mi się ciśnie na usta taki bardzo złośliwy i bardzo niemiły komentarz... Podobnie wariat, który wszędzie widzi różowe ptaszki, dziwi się, że inni ich nie widzą i że zwyczajnie przechodzą obok, nawet się nie oglądając. Z kolei wariat, który te same ptaszki widzi na pomarańczowo-niebiesko, będzie się pierwszemu wariatowi dziwił, że dostrzega je w innym kolorze. Ale to w sumie detale - wszystko się to sprowadza do tego, że obydwaj wariaci widzą coś, czego nie ma.
A w kwestii "Avatara", to chyba nigdy się nie skończy napływ ludzi dotkniętych obłędem "Avatar jest kopią filmu X". Każdy z nich widzi te ptaszki w innym kolorze - to i autor tej, pożal się Boże, recenzji, swój własny kolor ptaszków sobie uroił i dziwi się, że inni je widzą inaczej. A jeszcze inni w ogóle.
"motyw przewodni – przegranego żołnierza, który odnajduje się wśród obcej rasy – jest dokładnie identyczny"
Albowiem ogólny, nadrzędny motyw, na którym opierają się te dwa filmy - i pewnie z kilkaset innych (hi, "The Last Samurai") - to jest absolutnie cała treść i w zupełności wystarcza (co mniej rozgarniętym) do forsowania idiotycznej teorii o CAŁKOWITEJ analogii dwóch filmów... na podstawie garści OGÓLNIKÓW, obecnych w SETKACH innych produkcji. Jaaasne.
"Jest więc kaleki żołnierz Jake Sully (u Costnera bohater miał okaleczoną duszę – tutaj bardziej przyziemnie: nogi)"
Widzę tu tę samą taktykę manipulacji, co przy teoryjce z "Pocahontas" - nawet jeśli jakieś elementy dwóch omawianych filmów się nie pokrywają, to autor ujmie to w taki sposób, aby stworzyć pozory, że jest inaczej. Siła słowa.
Co prawda Dunbar miał - i to zaledwie w pierwszej scenie filmu - tylko poharataną nogę, problemów z nią później nie ma najmniejszych, ale już "kaleka". Ahaaa - "okaleczona dusza"? A w czym się właściwie przejawiało to "okaleczenie duszy"? Autor recenzji wymyślił bzdurę, byleby tylko zgnoić film Camerona? Mówiłem - tania manipulacja.
"który zostaje wysłany na misje podboju obcej planety z zamieszkującą tam cywilizacją"
I znowu ta sama taktyka. Tym razem oprócz samego przeinaczania zdarzeń (żaden z bohaterów na "podbój" nie jechał, obydwaj znaleźli się tam, gdzie trafili, w kompletnie innym celu), mamy też kompletne pominięcie absolutnie wszystkich kluczowych kwestii - takich, że inne wydarzenia zaprowadziły obu bohaterów do ich położenia, że w zupełnie innych okolicznościach się to stało, że sama motywacja obydwu bohaterów była kompletnie inna, natura ich misji też, konsekwencje też... ale co tam - ważne, że ich gdzieś tam wysłano, z jakąś tam misją - i to już ma być dowód na to, że te dwa filmy są identyczne. Ja cię nie mogę.
"Fabuła (...) niemiłosiernie się dłuży i jest podlana mnóstwem patosu oraz dętych kwestii"
Nie no, teraz to się już trochę zaśmiałem. Bo to po prostu zabawne, jak jawnie tutaj autor się pustymi hasłami posługuje. Oczywiście żadnego patosu ani "dętych kwestii" w tym filmie nie ma - jedyna scena, gdzie można o czymś takim mówić, to przemowa Jake'a, ale i w niej gość ujął sprawę w raczej prostych słowach - ot, "najeżdżają nas, no to wybijmy im to z głowy" - nie katując widzów bzdurami o wolności czy demokracji, ani tym podobnym, "hamerykańskim" bełkotem.
To, co autor tutaj napisał, to po prostu totalne brednie - równie dobrze mógłby palnąć na przykład "efekty w tym filmie są bardzo niedobre". W ogóle nie pisze tak, aby miało to cokolwiek wspólnego z filmem, a raczej odtwarza hasła z przygotowanej wcześniej listy.
"Odnośnie niebieskich to nie ma co mówić o jakiejkolwiek grze fizjonomią, bo jest ona znikoma i bardzo bliska drewnianym lalkom (oj jeszcze dużo pracy przed programistami budującymi komputerowe odwzorowanie ludzkiej twarzy)"
I oczywiście na "deser" autor recenzji się kompromituje swoim totalnym brakiem myślenia. Jak tylko widzi CGI, to od razu wyłącza mu się samodzielne myślenie i jedzie na odruchach "CGI = nie człowiek". Olać, że absolutnie wszystkie ruchy wykonywane przez Na'vi - także mimika - pochodzą od aktorów, którzy nosili na planie stroje kopiujące każdy ich ruch. Olać, że nic w tej kwestii nie wyszło od programistów. Autor palnie, że nie ma co mówić o grze aktorskiej - co ma w sobie tyle sensu, co powiedzenie, że nie ma gry aktorskiej w dowolnym filmie kostiumowym, bo przecież aktorzy nijak nie przypominaliby ludzi z danej epoki, gdyby ich odpowiednio nie wystroili.
"A potem to wszystko zareklamowano jako niesamowite osiągnięcie. I bardzo dużo ludzi w to uwierzyło"
A co, to nieprawda? "Avatara" reklamowano jako nową jakość od strony technicznej tudzież wizualnej - i wcale nie skłamano. To ty i tobie podobni wariaci ubzduraliście sobie, że obiecano wam jeszcze nowatorską i zaskakującą historię.
Na początek dziękuję choćby za próbę merytorycznej dyskusji. Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że „zbiorowy obłęd wokół "Avatara"” polega na jego wychwalaniu dalece ponad wartość i obrażaniu osób zdystansowanych do tego tytułu, czego właśnie i tu mamy przykład.
Z jednej strony oburzasz się, kiedy porównuję „Avatara" do „Tańczącego z wilkami”, potem podkreślasz że ogólne zarysy fabuły znalazły się „w SETKACH innych produkcji”, by na końcu skonstatować, iż największym osiągnięciem filmu jest właściwie tylko i wyłącznie strona wizualna, a „ty i tobie podobni wariaci ubzduraliście sobie, że obiecano wam jeszcze nowatorską i zaskakującą historię”. Hmmm… ciekawe…
Dla mnie „Avatar" to fantazyjny sequel „Tańczącego…” (który też specjalnie oryginalny nie był, ale przynajmniej odwoływał się do historii USA), ale nie mówię, że zrobiony toczka w toczkę… Film Camerona byłby czymś naprawdę wart zapamiętania, gdyby miał tę „nowatorską i zaskakującą historię”. A tego tu – niestety - nie ma i całkiem uprawnione jest (według mnie) stwierdzenie, że jest to tylko i wyłącznie niezwykle kolorowy fajerwerk wizualny.
„A w czym się właściwie przejawiało to "okaleczenie duszy"?” – a dlaczego Dunbar wybrał placówkę jak najdalej oddaloną od cywilizacji? Bo lubił biegać nago z rana? Chyba raczej dlatego, że miał dość wojny i chciał uciec od ludzi. Jeżeli to nie jest dla ciebie jakieś świadectwo choroby duszy to nie wiem co nim miało by być…
„żaden z bohaterów na "podbój" nie jechał” – sam z siebie nie, ale jednak pracowali w ramach instytucji (czy to wojska, czy też tajemniczej korporacji), które utrzymywały placówki na terytoriach do nich nie należących i nie robiły tego z dobroci serca. Chcąc nie chcąc bohaterowie więc przykładali z początku rękę do podboju…
Co do „absolutnie wszystkie ruchy wykonywane przez Na'vi - także mimika - pochodzą od aktorów, którzy nosili na planie stroje kopiujące każdy ich ruch”… Warto sobie poczytać ile mięśni ma ludzka twarz i ile dzięki temu człowiek może zrobić min. I moim zdaniem to co widzimy w filmie nijak ma się do możliwości żywego, choćby najbardziej „drewnianego” aktora. Nawet jeśli było to odwzorowanie, to bardzo dalekie od doskonałości.
„nie ma gry aktorskiej w dowolnym filmie kostiumowym, bo przecież aktorzy nijak nie przypominaliby ludzi z danej epoki, gdyby ich odpowiednio nie wystroili.” – gdyby częścią strojów były maski na twarzach to pewnie trudno było by mówić o grze aktorskiej…
Na zakończenie – zapewniam, że w mojej recenzji nie „odtwarzałem haseł z przygotowanej wcześniej listy”, ani nie próbowałem nikim manipulować… Wyraziłem tylko swoje opinie – każdy ma prawdo się z tym nie zgadzać, ale to nie znaczy że od razu trzeba mnie wyzywać i obrażać.
"Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że „zbiorowy obłęd wokół "Avatara"” polega na jego wychwalaniu dalece ponad wartość"
Taaa? A zauważ chociażby, że wspominanego tutaj "Tańczącego z Wilkami" oceniłem wyżej, niż "Avatara".
Nie drażni mnie samo jeżdżenie po "Avatarze", tylko bzdury, jakie ludzie przy tej okazji wygadują. Te spod szyldu "to kopia filmu X!!!" doprowadzają mnie już do białej gorączki. Przepraszam, że wyszedłem z nerw, ale słucham (a raczej czytam) ich, odkąd obejrzałem film. I o ile w tamtym czasie jeszcze przejawiałem nimi jakieś zainteresowanie i traktowałem je jako-tako poważnie, o tyle teraz mam ochotę dzwonić po psychiatrę, gdy trafia się kolejny taki delikwent. Na liście filmów, co do których różne osoby są święcie przekonane, że "Avatar" się na nich bezpośrednio opierał, oprócz "Pocahontas" i "Tańczącego z Wilkami", był też "Król Lew 2", "Matrix", "Człowiek zwany koniem", "Aliens", "Ferngully" i jeszcze z kilkadziesiąt innych produkcji. To przybrało rozmiary zbiorowej paranoi - gdzie nie spojrzę, widzę kolejnych delikwentów, twierdzących, że taki a taki film to pierwowzór "Avatara".
"by na końcu skonstatować, iż największym osiągnięciem filmu"
Ja też się mogę słówek uczepiać. Skoro coś jest "naj", to jest tylko jedno "naj" - nie ma "najlepsze osiągnięcie to to, to i jeszcze tamto". Po drugie nigdzie nie mówiłem ani o "najlepszym", ani o "jedynym" osiągnięciu, więc zwyczajnie kłamiesz.
"Dla mnie „Avatar" to fantazyjny sequel „Tańczącego…”"
Tja, a dla mnie "Sebastiana: Kosmicznego Niedźwiadka"(*). Olać to, że te filmy nie mają ze sobą nic wspólnego, poza garścią analogii w SCENARIUSZU. Olać to, że tak naprawdę zdecydowana większość filmów opiera się na schematach. Praktycznie wszystko już gdzieś było i trudno obecnie wymyślić coś nowego, tak jak trudno dzisiaj odkryć nowe lądy. "Avatar" nie jest w rzeczywistości bardziej schematyczny, niż większość współczesnych produkcji - kolejny objaw wspominanego obłędu to fakt, że nagle - z dnia na dzień - zaczęło ludziom mocno przeszkadzać coś, co wcześniej mieli głęboko. W praktycznie każdym filmie możesz sobie znaleźć wykorzystane gdzie indziej schematy i archetypy i forsować bzdurną teorię, że film X jest kopią/plagiatem/fantazyjnym sequelem filmu Y, mimo że nie mają ze sobą nic wspólnego poza samymi, ogólnymi schematami.
"Film Camerona byłby czymś naprawdę wart zapamiętania, gdyby miał tę „nowatorską i zaskakującą historię”. A tego tu – niestety - nie ma i całkiem uprawnione jest (według mnie) stwierdzenie, że jest to tylko i wyłącznie niezwykle kolorowy fajerwerk wizualny"
Dżizas. Pierwsze "Gwiezdne Wojny" też były przede wszystkim przełomowe technicznie, a fabułę miały tak schematyczną, że aż boli. I co? Ludzie o nich zapomnieli? Czy może nadal wymieniane są na rozmaitych listach "filmów wszechczasów"?
Poza tym zastanów się lepiej, co ty gadasz. Choć przez chwilę. Masz film PRZYGODOWY, opierający się na starym jak świat schemacie walki dobra ze złem, robiony dla rozrywki i "ku pokrzepieniu serc" - i sugerujesz, że taki film ma mieć zagmatwaną i nowatorską fabułę? Taa, jasne. Ponarzekaj jeszcze na jakąś komedię, że robi sobie jaja ze spraw poważnych, kiedy powinna przecież zgłębiać problemy egzystencjalne postaci - podobnie "rozsądne" wymagania.
Przy czym oczywiście olewasz sobie totalnie inny walor "Avatara" - taki, że jego fabuła, choć prosta, jest PRZEMYŚLANA. Nie ma w niej bzdur ciężkiego kalibru, wszystko dzieje w miarę zgodnie ze zdrowym rozsądkiem. Co nie wszystkim robionym dla rozerwy filmom się udaje - przykład z przeciwnego bieguna to "Dzień Niepodległości" (i inne filmy Emmericha), który fabularnie jest głupi jak but. Do tego "Avatar" ma coś, czego inne filmy nie mają - swój własny świat, z podwalinami pod Expand Universe - znów, podobnie jak "Gwiezdne Wojny".
Inna sprawa - obok zgranych schematów, "Avatar" sięga też po te mniej zgrane - np. tutaj to my jesteśmy najeźdźcami, a nie obca rasa. To my dysponujemy zaawansowaną technologią i podróżujemy między gwiazdami, nie kosmici.
Ale, oczywiście, olejmy to wszystko, nie doceńmy absolutnie żadnych pozytywów w warstwie merytorycznej - pokażmy, jak się znamy na rzeczy, domagając się od filmu, aby cechował się czymś, czym z założenia cechować się nie miał...
"a dlaczego Dunbar wybrał placówkę jak najdalej oddaloną od cywilizacji? Bo lubił biegać nago z rana? Chyba raczej dlatego, że miał dość wojny i chciał uciec od ludzi"
I to jest już dla ciebie "choroba duszy"? To, że zapragnął samotności i obrzydła mu cywilizacja "białego człowieka"? Czemu by nie forsować tezy, że i Jake Sully ma "okaleczoną duszę", skoro jego inwalidztwo wywierało niewątpliwy wpływ na zachowanie czy osobowość, skoro miał takie problemy z poczuciem przynależności i długo się wahał, po czyjej stronie stanąć?
"sam z siebie nie, ale jednak pracowali w ramach instytucji (czy to wojska, czy też tajemniczej korporacji), które utrzymywały placówki na terytoriach do nich nie należących i nie robiły tego z dobroci serca"
Przede wszystkim to Jake Sully w ogóle nie leciał na Pandorę w charakterze żołnierza, tylko jako element programu Avatar, w ogóle nie nakierowanego na podbój, ani nawet nie wykorzystywanego do infiltracji obcych. Dopiero szczęśliwy traf sprawił, że realne stało się to drugie rozwiązanie, ale gdyby tak się nie stało, Jake po prostu towarzyszyłby naukowcom w ich badaniach, w żaden sposób nie przykładając ręki do podboju. Tak więc porównanie tego do poczynań Dunbara jest faktycznie wzięte z Księżyca.
"I moim zdaniem to co widzimy w filmie nijak ma się do możliwości żywego, choćby najbardziej „drewnianego” aktora"
A umiesz to UZASADNIĆ? Każdy, nawet głupi, potrafi palnąć, że "jest tak i tak". Gdzie konkretnie były takie przypadki, że wyglądało to źle? I na czym to "źle" polegało?
"gdyby częścią strojów były maski na twarzach to pewnie trudno było by mówić o grze aktorskiej…"
Jaaasne. Na przykład takie "V for Vendetta" - zero gry aktorskiej nam Weaving zaprezentował. Bo przecież mimika twarzy to absolutne sto procent tej sztuki.
Poza tym, co to, do cholery, za porównanie? W "Avatarze" są takie "maski", co to wiernie odtwarzają mimikę twarzy aktorów i robią te miny, co oni.
"Na zakończenie – zapewniam, że w mojej recenzji nie „odtwarzałem haseł z przygotowanej wcześniej listy”, ani nie próbowałem nikim manipulować…"
Zapewniać sobie możesz - wygląda to tak, jak wygląda. Tamten tekst o patosie na kilometr jedzie taką sytuacją "co by tu jeszcze napisać, cokolwiek... Wiem! Napiszę pierwsze, co mi przyjdzie do głowy... O, patos! Ładnie to będzie wyglądało w tekście!". Wrażenie pogłębia brak jakiegokolwiek uzasadnienia czy przykładów z filmu.
(*)kreskówka z dzieciństwa, którą mianowałem swoim osobistym "pierwowzorem" Avatara - oczywiście tylko i wyłącznie w charakterze parodii kolejnych takich bredni. Wymyśliłem nawet "argumentację", że niektóre sceny z tej kreskówki są żywcem w Avatarze skopiowane.
„zauważ chociażby, że wspominanego tutaj "Tańczącego z Wilkami" oceniłem wyżej, niż "Avatara".” – a to bardzo dobrze :)
Generalnym przesłaniem mojej recenzji było podkreślenie niespecjalnie odkrywczej fabuły „Avatara" i sugestia potraktowania go jako pokazu możliwości animacji komputerowej. Z takim nastawieniem po prostu lepiej się ten film ogląda. Ale jeśli ktoś dał się ponieść bombastycznej reklamie, że oto mamy do czynienia z dziełem epokowym pod każdym względem to może się jednak rozczarować, a efektem tego może być tak drażniące Ciebie usilne wskazywanie pierwowzorów dla tej historii.
Oczywiście masz rację, że znakomita większość fabuł jest w jakimś sensie powtórzeniem/trawestacją/przemieleniem dobrze znanych motywów. A jednak twórcy (albo spece od reklamy) są na tyle sprytni, że albo otwarcie mówią iż robią remake/sequel czy co tam jeszcze (i wtedy się nikt nie czepia, a wręcz ludzie idą z ciekawości zobaczyć nową wersję), albo sprytnie chowają nawiązania do innych (w sensie znanych) dzieł, albo starają się z nimi jakoś pogrywać. Tu jednak wysoko postawiono poprzeczkę dużymi hasłami. A część widzów stwierdziła, że w nowej puszce jest ta sama cola co wczoraj…
„Masz film PRZYGODOWY, opierający się na starym jak świat schemacie walki dobra ze złem, robiony dla rozrywki i "ku pokrzepieniu serc" - i sugerujesz, że taki film ma mieć zagmatwaną i nowatorską fabułę?” – a nie może? Naprawdę do kresu naszych dni jesteśmy skazani na sztampowe filmidła w których będą się zmieniać tylko stroje i realizacja, ale nic więcej? Dla mnie na większy szacunek zasługują twórcy, którzy właśnie nowatorsko przełamują ograne do bólu schematy, niż ci co to wymyślą jak tu realistycznie animować włosy postaci, zapominając o treści. Ale to oczywiście tylko i wyłącznie moja opinia.
„obok zgranych schematów, "Avatar" sięga też po te mniej zgrane - np. tutaj to my jesteśmy najeźdźcami, a nie obca rasa. To my dysponujemy zaawansowaną technologią i podróżujemy między gwiazdami, nie kosmici.” – poza podróżami kosmicznymi ten motyw dość mocno został już ograny właśnie w antywesternie (którego to „Tańczący...” jest jakimś tam przedstawicielem). To właśnie w rewizjonistycznej odnodze westernu to nie Indianie byli źli, ale Amerykanie i to oni dysponowali nowoczesną techniką…
„Przede wszystkim to Jake Sully w ogóle nie leciał na Pandorę w charakterze żołnierza, tylko jako element programu Avatar, w ogóle nie nakierowanego na podbój, ani nawet nie wykorzystywanego do infiltracji obcych. Dopiero szczęśliwy traf sprawił, że realne stało się to drugie rozwiązanie, ale gdyby tak się nie stało, Jake po prostu towarzyszyłby naukowcom w ich badaniach, w żaden sposób nie przykładając ręki do podboju. Tak więc porównanie tego do poczynań Dunbara jest faktycznie wzięte z Księżyca.” – czyżby?
Dunbar przecież też nie chciał mordować Indian, choć faktycznie zaprzyjaźnił się z nimi przez przypadek.
Nie lubię takiego roztrząsania, poza tym już wiele szczegółów „Avatara” wyleciało mi z głowy, ale kto właściwie sponsorował ten eksperyment, kto dostarczał technologii i w końcu właściwie dlaczego badano całą planetę?
„Każdy, nawet głupi, potrafi palnąć, że "jest tak i tak". Gdzie konkretnie były takie przypadki, że wyglądało to źle? I na czym to "źle" polegało?” – takie jest moje zdanie, moje odczucie. „Odwzorowanie” gry aktorskiej mnie nie porwało i jeżeli uważasz, że jestem wobec tego głupi – cóż… to więcej mówi o tobie niż o mnie…
„Na przykład takie "V for Vendetta" - zero gry aktorskiej nam Weaving zaprezentował. Bo przecież mimika twarzy to absolutne sto procent tej sztuki.” – ale operowanie samym głosem jest zupełnie inną sztuką niż „kompletna” gra całym ciałem. Dlatego też jest niewielu aktorów znany wszystkim, a wielu pracujących (całkiem zresztą udanie) w dubbingu, którzy jednak do aktorskiej „pierwszej ligi” przebić nijak się nie mogą…
„Wrażenie pogłębia brak jakiegokolwiek uzasadnienia czy przykładów z filmu.” – och przepraszam, że wyraziłem tylko swoją opinię, a nie dokonałem szczegółowej analizy filmu klatka po klatce…
"Ale jeśli ktoś dał się ponieść bombastycznej reklamie, że oto mamy do czynienia z dziełem epokowym pod każdym względem to może się jednak rozczarować"
A ja powtórzę - "bombastyczna reklama" koncentrowała się na stronie wizualnej i tylko na niej. Reżyser nie powinien odpowiadać za wytwory czyjejś wyobraźni. A poza pokazem możliwości technologii, Avatar jest po prostu filmem rozgrywającym się w bardzo sugestywnym świecie, który bardzo miło się ogląda.
Dodam jeszcze, że dobijają mnie ludzie, którzy najpierw narzekają, że fabuła tego filmu jest prosta i głupia (bowiem "proste" jest dla nich tożsame z "głupim"), a potem się zdradzają, że i tak nie wszystko z niej zrozumieli - przez co twierdzą np. że Avatar powinien był się skończyć atakiem nuklearnym. Skoro ten film jest taki prosty, to czemu pewnych założeń fabularnych nie potrafią w nim ogarnąć?
"albo sprytnie chowają nawiązania do innych (w sensie znanych) dzieł"
Co do tego, to akurat w Avatarze się pojawiało. Sama nazwa minerału, wokół którego wrze cała awantura - unobtanium - to oko puszczone do widzów, a w innych scenach mamy przykładowo facehuggera zamkniętego w słoiku czy też Quaritcha mówiącego "talk to me, Lyle", co jest prawdopodobnie nawiązaniem do kwestii Apone'a z Aliens - "talk to me, Hudson". Niektórzy się nawet doszukują nawiązania do słynnej sceny z Apocalypse Now (nalot śmigłowców Kilgore'a, z Walkirią w tle), z Quaritchem obserwującym rozwałkę z pokładu śmigłowca i nonszalancko chlejącym kawę.
"Naprawdę do kresu naszych dni jesteśmy skazani na sztampowe filmidła w których będą się zmieniać tylko stroje i realizacja, ale nic więcej?"
Diabeł tkwi w szczegółach. Ogólne schematy to nie wszystko, bo nadal pozostaje mnóstwo elementów, które tworzą zręby fabuły i o których zresztą wspominałem. Sam ogólnik, że na przykład bohater gdzieś tam z misją wyruszył, to jest absolutnie nic, bo pozostają jeszcze okoliczności takich wydarzeń, ich przyczyny, konsekwencje, motywacja tudzież postawa samych postaci, et cetera. I z tego punktu widzenia Avatar opowiada swoją własną historię, nawet jeśli ogólne schematy i archetypy są skądś zaczerpnięte.
Poza tym, zawsze można wymagać od takich filmów, aby przynajmniej nie obrażały inteligencji widza - i objeżdżać te, które mają taką czelność. Dlatego właśnie wcześniej wspomnianego Dnia Niepodległości nie cierpię.
"Dla mnie na większy szacunek zasługują twórcy, którzy właśnie nowatorsko przełamują ograne do bólu schematyę
Z pewnością, ale co - samo to oznacza, że trzeba mieszać z błotem filmy służące po prostu rozrywce, za to, że mają czelność służyć po prostu rozrywce? Jeśli twierdzisz, że Avatar jest w tej kategorii słaby, to w takim razie nigdy nie widziałeś naprawdę słabych filmów.
Dodam jeszcze, że opracowanie nowej technologii, przełamywanie barier na polu wizualnym, także jest osiągnięciem. Bez tego filmy nadal byłyby czarno-białe i bez dźwięku.
"poza podróżami kosmicznymi ten motyw dość mocno został już ograny właśnie w antywesternie (którego to „Tańczący...” jest jakimś tam przedstawicielem). To właśnie w rewizjonistycznej odnodze westernu to nie Indianie byli źli, ale Amerykanie i to oni dysponowali nowoczesną techniką…"
Stylizacja Na'vi na Indian i nawiązywanie do konwencji westernu w żaden sposób nie zmienia faktu, że mamy tu do czynienia z ufolami i z inną planetą.
"Nie lubię takiego roztrząsania, poza tym już wiele szczegółów „Avatara” wyleciało mi z głowy, ale kto właściwie sponsorował ten eksperyment, kto dostarczał technologii i w końcu właściwie dlaczego badano całą planetę?"
Korporacja - tyle że program Avatar w ogóle nie służył jej akurat do podboju. Sprawa jest ogólnie bardziej skomplikowana - avatary miały według pierwotnych planów posłużyć jako zastępstwo dla normalnych kolonistów i być wykorzystywane do zwykłych prac, także górniczych. Ale szybko się okazało, że tworzenie avatarów jest za drogie, żeby ich w ten sposób używać, więc RDA, szukając zastosowania dla swojej inwestycji, zwróciła swe oczy na Na'vi. Ale nie mieli w planach infiltrowania czy szpiegowania obcych, tylko po prostu próby dialogu, dyplomatycznego rozwiązywania sporów, etc. - już w jednej z pierwszych scen filmu Parker jasno stwierdza, po co w ogóle ten projekt jeszcze kwitnie. Poza tym, w jednej z wyciętych scen, kiedy już podjęto decyzję o rozwiązaniu siłowym, Parker oznajmia, że zamyka projekt Avatar, nie widząc już dla niego zastosowania. Tak więc wiązanie samego tego projeku i avatarów z "podbojem" jest naprawdę chybione.
"„Odwzorowanie” gry aktorskiej mnie nie porwało i jeżeli uważasz, że jestem wobec tego głupi"
Gdzie ja ci niby napisałem, że jesteś głupi? Nie kłam mnie.
"ale operowanie samym głosem jest zupełnie inną sztuką niż „kompletna” gra całym ciałem"
Nie grał tylko głosem - grał również postawą ciała, gestykulacją, etc. Podobnie jak aktorzy w Avatarze - którzy mieli ten dodatkowy komfort, że "masek" w sensie praktycznym nie nosili. Raczej makijaż.
"och przepraszam, że wyraziłem tylko swoją opinię, a nie dokonałem szczegółowej analizy filmu klatka po klatce…"
Kto tu mówi o "szczegółowej analizie"? Jak ujrzałeś w filmie coś, co wpłynęło na twoją opinię, to chyba powinno ci to zostać w pamięci, nawet jeśli mowa o garści scen - tak, czy nie? Jak ja oglądam głupi film, to pamiętam, w jakich przykładowo momentach scenarzysta traktuje mnie jak idiotę i potrafię później wskazać sceny, które nie mają sensu. A nie klepię tylko i wyłącznie, że "film jezd gupi". A ty rzucasz właśnie bezpodstawny zarzut i wykręcasz się sugestią, że nie pamiętasz już ani jednej sceny, która pozwoliła, by taki zarzut się w twojej głowie zrodził?