jak powszechnie wiadomo jest to człowiek który całe swoje marne życie gra w rolach drugoplanowych. czy uważa ktoś że scena monologu odgrywanego przez Hauera jako androida była wybitna? czy były to tylko puste frazesy udające coś ambitnego? ilu aktorów na 10 zagrało by to podobnie lub lepiej?
Rutger Hauer tym monologiem zapisał się w historii kina. Był to ze wszech miar przejmujący monolog i uważam, że nie było w tym czegoś pseudointelektualnego, udającego coś, czym nie było.
A jego rola?
Znakomita, najciekawsza z całego filmu.
A czy ktoś inny mógłby zagrać ją tak dobrze?
Oczywiście, ale moim zdaniem to bez znaczenia. Pokazał klasę, zagrał pierwszorzędnie głównego androida i aż dziw bierze, że nie został za kreację jakoś nagrodzony.
dziekuję ci bardzo za wyczerpującą i inteligentną odpowiedź na temat. pozdrawiam serdecznie
Czy ja wiem czy marne? Rutger nigdy nie wyglądał na zmarnowanego w wywiadach xD, ale jasne ,że mógł więcej dać widzom w zakresie tzw. pierwszorzędnych porodukcji. Jaka tego może być przyczyna, sam nie wiem. Może to jego wina, bo nie starał się tak bardzo by wprowdzić swoją karierę na taki tor. Z drugiej strony nie dano mu aż tak się rozwinąć w holywood i ja tak osobiście uważam. Hauer nie jest zbytnio amerykański i może też w tym leży sedno sprawy. Nie ma takiej osobowości typowej amerykańskiej gwiazdy. Z drugiej strony nie spluwałbym na jego działalność w kinie klasy B. Jest to też część jego dziedzictwa i za nie jest kochany przez fanów. Hauer jak dla mnie już jest legendą. Co do monologu to można powiedzieć, że jest bardzo poetycki, a każda poezja ma w sobie odrobine patosu, który ktoś mógłby posądzić o pseudointelektualizm. Moim zdaniem monolog jest piekny i wzruszający, zwłaszcza słowa o łzach w deszczu, które to sam Rutger wymyślił/zaimprowizował. Cóż można zarzucić tym słowom: "All those moments will be lost in time like tears in rain" -czyste piękno. Nie demonizowałbym tak tej sceny samej w sobie, ale traktował jego kreację w tym flmie jako całość. Uważam, że jest wybitna i najbardziej intensywna jaką znam. Kto mógłby to zagrać podobnie? Nikt. Pewnie znalazło by się kilku, mogliby nawet całkiem nieźle wypaść, ale nie mieli by takiej siły odziaływania, bo to jest rola, którą przeznaczenie zapisało Rutgerowi i jest w niej niepowtarzalny. A jeśli chodzi o warjację na temat to mógłbym zobaczyć w scenie monologu Marlona Brando -coś ala jego monolog w "Czasie Apokalipsy".
Moim zdaniem oklaski dla niego za ten monolog, jak i całą grę w Blade Runnerze. Poza tym w Autostopowiczu zagrał perfekcyjnie. W wielu więcej filmach go nie widziałem, ale tak słyszałem, że grywał raczej w "średniakach". Jeśli to prawda, to jet to zmarnowany talent. ;)
Monolog Roya Batty'ego to improwizacja Rutgera Hauera. W oryginalnym scenariuszy scena ta była dłuższa ale tekst przerobiony przez Rutgera przeszedł do historii kina
Warto czytać dział ciekawostki, jak widać bez Rutgera ten film nie byłby taki sam.
Warto też zwrócić uwagę na to, że postać, którą wcielił się Rutger Hauer w książce nie ma aż takiego znaczenia. Oczywiście trudno sobie wyobrazić teraz film bez takiego Roya Batty'ego, bo Rutger spisał się świetnie.
Jak myślicie, czemu Ridley Scott rozbudował tą postać na potrzeby filmu?
Moim zdaniem Scott jako reżyser filmów takich bardziej "żywych", może też komercyjnych, potrzebował takiej postaci, która stanie się głównym przeciwnikiem dla Deckarda. Całość wyszła oczywiście mistrzowsko, a wspominany przez Was monolog w końcówce filmu to majstersztyk!
Zgadza się, w opowiadaniu Roy bynajmniej nie był postacią jakoś szczególnie istotną (zresztą opowiadanie koncentrowało się na trochę innym przesłaniu niż film). W wersji kinowej - Roy, można by powiedzieć, gra główne skrzypce, jest tak naprawdę o wiele ważniejszy od Deckarda, to on jest najbardziej wyrazistą postacią (paradoksalnie) i to on przekazuje w osławionym monologu na dachu całą istotę filmu.
W dokumencie "Dangerous Days" dowiadujemy się, że to nie Scott, a sam Hauer wykreował w ten sposób Batty'ego. To on wyszedł z pomysłem, by nadać Roy'owi cechy których nie ma w scenariuszu, a które są tak wspaniałe w ludziach...
Zależy od wersji.
W wersji producenckiej - replikant dowodzi swego człowieczeństwa
W wersji reżyserskiej - nie.
I to jest ogromna strata dla filmu.
Niestety w wyniku, perfidnej dodajmy sugestii Ridleya, że Deckard nie jest człowiekiem, lecz androidem, a właściwie replikantem (za pomocą snu o jednorożcu i przyniesionego mu do domu origami o kształcie jednorożca sugerującego, że sen został mu wdrukowany) film traci swoje... człowieczeństwo.
Bo czyż nie tego dowodzi robot Roy Batty ratując w finale od śmierci... człowieka, który mu zagraża?
Swojego człowieczeństwa.
Dopóki Deckard jest człowiekiem to scena wielka, pełna humanizmu.
W momencie gdy Deckard okazuje się androidem scena traci jakiekolwiek znaczenie. No, bo co może oznaczać, czego dowodzić, że jeden replikant ratuje drugiego?
Niczego.
Pozostaje pustka.
Ale czy Roy wie, że Deckard jest replikantem? Widz w tym momencie też o tym nie wie.
To oczywiste, że Roy nie wiedział, że Deckard jest replikantem, ba! gdy go ocalał, był przekonany, że ratuje śmiertelnego wroga, człowieka, i to zabójcę replikantów. To czyni go Chrystusem. Chrystusem maszyn. On ponosi ofiarę na rzecz przyszłych pokoleń replikantów/androidów/robotów. Swą ofiarą dowodzi... człowieczeństwa.
Gdy jednak Ridley mówi nam, widzom, w swojej wersji, że Deckard też jest teplikantem, to zupełnie zmienia postać rzeczy, ofiara Roya staje się... jałowa, bez znaczenia. Zmienia się wymowa filmu, z humanistycznej staje się... żadna.