Odpowiedź na pytanie, dlaczego
"Xanadu" się nie udało – a może raczej: dlaczego nie udało się tak bardzo, że jego nieudaczność osiągnęła rozmiary gwarantujące miejsce w historii kina i niesłabnącą miłość amatorów szmiry – tkwi przede wszystkim w procesie niespodziewanego przeskalowania projektu z niedrogiej produkcji (mającej chyłkiem wpisać się w młodzieżową modę), w produkcję 10-milionową, z gwiazdą pierwszej wielkości w głównej roli. To właśnie zainteresowanie projektem ze strony
Olivii Newton-John, świeżo po gigantycznym sukcesie
"Grease" (1978), zainspirowało
Gordona do rozbudowania przedsięwzięcia. Warto pamiętać, że – nakręcone osiem lat po musicalowym debiucie
Newton-John w zapominanym, utopijnym futuro-musicalu
"Toomorrow" (1970) –
"Grease" uczyniło z Brytyjko-Australijki musicalową gwiazdę pierwszej wielkości, przynosząc jej ponadto nominację do Złotego Globu (mającą co prawda wkrótce znaleźć przeciwwagę w aż dwóch nominacjach do Złotych Malin – wpierw za
"Xanadu", a następnie za
"W swoim rodzaju",
1983). Nic więc dziwnego, że duży musical na wrotkach z powracającym po latach
Gene'em Kellym (którego ostatnio w trybie tak roztańczonym można było oglądać w roku 1967 w
"Panienkach z Rochefort" Jacques'a Demy'ego), jawił się jako idealny projekt gwiazdorski, a ścieżka dźwiękowa napisana po połowie przez
Electric Light Orchestra (pięć piosenek) i autora hitowego "Hopelessly Devoted to You"
Johna Farrara (drugie pięć, specjalnie dla
Newton-John), mogła tylko umocnić sukces.
Niestety, w
"Xanadu" zabrakło kreatywnej osobowości, która spięłaby całość i nadała jej jednolity charakter. Wielokrotnie przerabiany scenariusz roi się od kiksów i sucharów, niektórych brzmiących po latach jak wczesne przymiarki do
"The Room" (2002)
Tommy'ego Wiseau (koleżanki z pracy: – "Miałam poważne kłopoty". – "I co zrobiłaś?" – "Nic". – koniec dialogu). Sceny muzyczne mają rozpiętość od proto-wideoklipowego "Im Alive" w wykonaniu ELO, w którym muzy z muralu z Venice Beach ożywają w neonowych aureolach zwiastujących
"TRON" (1982), aż po wzruszająco staroświecki duet
Kelly/
Newton-John "Whenever Youre Away From Me", wyreżyserowany przez samego
Kelly'ego dokładnie wedle receptur z lat pięćdziesiątych w MGM. Misz-masz spod znaku "WTF" zostaje wzmocniony sekwencją animowaną do "Dont Walk Away", w której były disnejowski gigant
Don Bluth (pracujący w tym samym czasie nad rewolucyjną
"Dzielną panią Brisby", 1981) zmienia bohaterów w antropomorficzne zakochane pary rybek i ptaszków (rzecz warta uwagi:
Newton-John nawet w ptasim wcieleniu ma na nóżkach obowiązkowe we wczesnych ejtisach białe podkolanówki, obecne w jej aktorskich scenach).
Mimo że
Robert Greenwald spiął te wszystkie elementy z gracją urzędnika sięgającego po atomowy zszywacz do papieru, nie zadbał o ich choćby nominalną spójność – co było zresztą zadaniem niemożliwym, nawet mimo bardzo dobrych zdjęć operatora
Victora J. Kempera, wyczulonego na liryczny potencjał upałów co najmniej od
"Pieskiego popołudnia" (1975). Początkujący choreograf
Kenny Ortega (którego młodsze pokolenia kinomanów znają jako reżysera trzech części
"High School Musical" (2006-08) i koncertowego epitafium dla
Michaela Jacksona,
"This Is It",
2009) stworzył obłędny koktajl stylów z niemożliwą do wykrycia myślą przewodnią, a kostiumografka
Bobbie Mannix splądrowała ciuchowe świątynie kalifornijskiego świata klubowego, dając unikalną syntezę wszelkich noszonych w tamtym czasie dziwactw – z wysokimi na kilka centymetrów poduszkami naramiennymi włącznie. (W dokumencie poświęconym realizacji
"Xanadu" dostępnym na amerykańskim jubileuszowym wydaniu Blu-ray, jeden z tancerzy występujących w filmie wyznaje rozbrajająco, że nikomu na planie kostiumy Mannix nie wydawały się dziwaczne: "To wszystko można było zobaczyć w klubach Los Angeles w tamtym czasie!").
Jeśli dorzucić do tej mieszanki drewnianego do bólu
Michaela Becka (który o wiele lepiej poradził sobie w wyprodukowanych przez
Gordona rok wcześniej
"Wojownikach" (1979)
Waltera Hilla) i absolutnie nonsensowną sekwencję finałowej tanecznej ekstazy podczas otwarcia tytułowego przybytku – eksplodującą kiczem, bezradnością, wrotkami i muzycznym melanżem disco, elektroniki, country oraz hard rocka [a nawet ozdobioną parą linoskoczków i wirującą pod sufitem cyrkową akrobatką o pseudonumie Dizzy Heights (Zawrotna Wysokość)], dostaniemy owo unikalne, promieniotwórcze stężenie kiczu, radości i żenady, za które
"Xanadu" można wyłącznie kochać.
Oglądany okiem badacza musicalowego gatunku, film
Greenwalda bardzo wyraźnie pozycjonuje się jako most między dwiema epokami kultury popularnej – latami czterdziestymi i osiemdziesiątymi. Dzieje się tak już od pierwszych sekund projekcji, kiedy to stare logo wytwórni Universal (w czerni i bieli, z dotykalnymi żłobieniami kontynentalnych brył) zostaje okrążone kolejno przez cztery latające maszyny: od staromodnego śmigłowca po latający spodek. Elementów retro jest później całe mnóstwo: Sonny jeździ samochodem z drewnianymi zdobieniami, rockowa grupa The Tubes pojedynkuje się na rytmy z big bandową orkiestrą w rozbudowanym numerze "Dancin" (kończącym się fuzją obu grup), a liryczna scena w pustym studiu filmowym, z arsenałem efektów specjalnych uruchamianym przez parę kochanków w miarę baletowego flirtu, to oczywiste nawiązanie do meta-numeru "You Were Meant For Me" z
"Deszczowej piosenki". Nawet niektóre sceny dialogowe zostały pomyślane jako (niestety, pozbawiony polotu) pastisz ciętych pojedynków słownych z epoki klasycznego Hollywood (pod tym względem grany przez
Freda McCarrena cyniczny grafik Richie jest jawną kalką całego szeregu kryptogejowskich dowcipnisiów, zapamiętanych z tuzinów musicali lat 30. i 40., których wcieleniem doskonałym okazał się Donald OConnor w
"Deszczowej piosence").
Kto wie jednak, czy nie najbardziej wzruszającym cytatem retro w
"Xanadu" nie jest obsadzenie w roli opuszczonego budynku (przerobionego na raj disco) dawnej hali widowiskowej Pan-Pacific Auditorium: arcydzieła futurystycznego art deco, postawionego w roku 1935, a od 1972 popadającego w ruinę. O ile ostatnią próbę społecznego ratowania budynku Pan-Pacific można zobaczyć w apokaliptycznym klasyku
"Cudowna mila" (1988), powstałym na rok przed pożarem, który strawił całość konstrukcji we wrześniu 1989, o tyle
"Xanadu" jest ostatnią poważną próbą tchnięcia życia w jego mury – choćby w ramach filmowej fikcji.
Na koniec wypada stwierdzić, że nazywając filmową dyskotekę, twórcy
"Xanadu" być może wykazali się większą profetycznością, niż ktokolwiek mógł się spodziewać – w roku, w którym na szczycie amerykańskiego box office'u utrzymywali się tydzień za tygodniem
"Bajecznie bogaci Azjaci" (2018), dość łatwo uwierzyć, że koniec końców nad naszą globalną dyskoteką masowej rozrywki widnieć będzie chińskie logo. I mimo że złych musicali w latach osiemdziesiątych z całą pewnością nie brakuje – wystarczy wymienić niechlubną litanię:
"The Apple" (1980),
"Can't Stop the Music",
"Film o piratach" (1982),
"Pozostać żywym" (1983) czy pamiętny musical country z
Sylvestrem Stallone'em,
"Kryształ górski" (1984) – to spośród nich to właśnie
"Xanadu" jaśnieje najradośniej i nie chce wyblaknąć, mimo wszelkich swoich wad, stężonych tak intensywnie, że z daleka zaczynają się jawić jak najprawdziwsze zalety.