W najnowszej odsłonie cyklu "Gorączka Złota" Jakub Socha dzieli się swoimi wrażeniami po obejrzeniu serialu "Mogę cię zniszczyć". Michaela Coel, która wymyśliła i napisała "
Mogę cię zniszczyć" oraz zagrała w nim główną rolę, świetnie wydobywa dzisiejsze paradoksy i zapętlenia. Oświetla cienką granicę, po której trzeba stąpać, pokazuje supełki, których nijak nie da się rozwiązać. To, że można być jednocześnie ofiarą przemocy i jej sprawcą. To, że system karny może na przykład w delikatny sposób pochylić się nad dramatem Arabelli i równocześnie potraktować bez jakiejkolwiek empatii przypadek jej przyjaciela geja, który też w pewnym momencie pada ofiarą przemocy seksualnej. To, że przyjaciółka, która zawsze jest gotowa do pomocy, równocześnie w momencie, gdy Arabella tej pomocy potrzebowała, zwyczajnie zawiodła. Ale zawiodła także dlatego, że gdy w przeszłości Arabella bawiła się na całego, nie prosiła przyjaciółki, żeby ta zabrała ją taksówką do domu, zanim stanie jej się krzywda.
Kolejna scena: w jednym z pokoi w czasie imprezy toczy się rozmowa, w której czarnoskóry przyjaciel Arabelli opowiada, że nie zamierza rezygnować z mięsa i nic sobie nie robi z moralnych lekcji o tym, że świat umiera, bo jakoś nie może sobie przypomnieć, żeby ktoś wcześniej z równie wielką troską przyjmował się tymi wszystkimi przejawami niesprawiedliwości, z którymi on się musiał mierzyć. Trwa licytowanie się na winy, relacje społeczne podszyte wściekłością i desperacją, weekendowy hedonizm, krótkie kursy doszkalające przy pomocy Googlea, żeby dowiedzieć się, jakie zachowania podpadają pod przemoc seksualną – to magma, w której poruszają się bohaterowie. I magma, z której za wszelką cenę chcą się wydostać. Moment, gdy Arabella wygłasza gorączkową odezwę do świata ze skrzydłami na plecach, jest też momentem zatrzymania i spojrzenia na swoją misję wyzwolenia społeczeństwa z konserwatywnych złogów z dystansem. Rewolucyjna energia – potrzebna do tego, by odesłać do lamusa wszystkich przemocowców, przemienić ludzi w samo dobro, uczynić świat lepszym – niepostrzeżenie gaśnie, pęd do przodu przeradza się w odwrót, który okaże się dobrym rozwiązaniem.
Gdzieś na trzecim planie plącze się w serialu współlokator Arabelli. Chłop bez chłopaka, bez dziewczyny, biały chłopak, który rzadko wychodzi w domu. Ogląda programy komediowo-naukowe, pielęgnuje rośliny. Jasne, jest pewnie dość samotny, ale serce przynajmniej nie wali mu jak szalone, nie wyskakuje co chwilę z klatki piersiowej. Żyje sobie takim średnim życiem, bez ekscesów, ale i bez problemów. I nagle okazuje się, że to właśnie ten model staje się punktem odniesienia. Niedawni imprezowicze, kompulsywni kochankowie odzyskują spokój, zyskują szczęście, gdy zwalniają obroty i na przykład znajdują sobie stałych partnerów. Dla przyjaciela Arabelli nowym otwarciem staje się spotkanie z facetem, który na pierwszej randce proponuje kolację, a nie seks. Sama Arabella osadza się w sobie, gdy przestaje włóczyć się po mieście i wygrażać całemu światu. Gdy siada na tyłku w swoim pokoju, żeby dokończyć książkę, a potem już tylko czekać na sukces. Ten sukces, który
Coel tak otwarcie wprowadza na scenę, sukces w wielu wariantach i na wiele sposobów, nie prezentuje się zbyt prawdziwie, to po prostu jedna z form zaklinania rzeczywistości.