Choć tegoroczna edycja ze względu na swój jubileuszowy charakter (Bartoška objął funkcję dyrektora festiwalu równo trzy dekady temu), skłaniała do podsumowań i snucia planów na przyszłość, nie przyniosła żadnego punktu zwrotnego. Karlowe Wary wciąż pozostały imprezą łączącą skrajności – jednocześnie nobliwą i wyluzowaną, przyjemnie staroświecką i na wskroś nowoczesną – pisze o tegorocznej edycji festiwalu w Karlowych Warach Piotr Czerkawski. Co nowego wydarzyło się w tym roku? I czy to zmiany na lepsze? Przeczytajcie jego relację. ***
Najnowszą historię
festiwalu w Karlowych Warach można opisać na dwa sposoby. Pierwsza to hollywoodzka
success story w stylu, powiedzmy, "
Air"
Bena Afflecka. Oto niedługo po przełomie 1989 roku organizacja prestiżowej niegdyś imprezy staje pod znakiem zapytania. W kraju panuje transformacyjny chaos – państwo ma pilne wydatki, instytucja sponsoringu właściwie nie istnieje, a podzielone społeczeństwo jednoczy się wokół przekonania, że są w życiu ważniejsze sprawy niż kino. Grupa zapaleńców związanych z Ministerstwem Kultury, miastem Karlowe Wary i lokalnym Grandhotelem Pupp w przypływie donkiszoterii podejmuje się jednak misji ratowania festiwalu. Ku zaskoczeniu opinii publicznej, nowym dyrektorem wydarzenia zostaje uwielbiany w całym kraju aktor, dawny polityczny przeciwnik, a później sojusznik Václava Havla, Jiří Bartoška (w tej roli sam
Affleck). Choć artysta nie ma specjalnego doświadczenia w zarządzaniu, dzięki swoim kontaktom i urokowi osobistemu, a także współpracy z charyzmatyczną krytyczką Evą Zaoralovą (
Jennifer Lopez), nie tylko ratuje festiwal, ale czyni z niego najważniejsze branżowe wydarzenie w regionie… Równie wiarygodnie brzmi jednak inna narracja o festiwalu, utrzymana w stylu gorzkich egzystencjalnych filmów autorstwa – nagrodzonego zresztą niegdyś na czeskim festiwalu –
Joachima Triera. Karlowe Wary od lat mierzą się w końcu z kryzysem tożsamości, przekleństwem małej stabilizacji i świadomością, że – inaczej niż jeszcze dwie dekady temu – w Konkursie Głównym próżno szukać arcydzieł, a imprezie od dawna nie udaje się wylansować nowych reżyserskich gwiazd.
Getty Images © Gabriel Kuchta Choć tegoroczna edycja ze względu na swój jubileuszowy charakter (Bartoška objął funkcję dyrektora festiwalu równo trzy dekady temu), skłaniała do podsumowań i snucia planów na przyszłość, nie przyniosła żadnego punktu zwrotnego. Karlowe Wary wciąż pozostały imprezą łączącą skrajności – jednocześnie nobliwą i wyluzowaną, przyjemnie staroświecką i na wskroś nowoczesną. Najpewniej chcąc iść z duchem czasu, festiwal odchodzi przy tym od części swych unikalnych tradycji. W tym roku po raz pierwszy organizatorzy okazali się bezlitośni wobec widzów, którym dawniej pozwalali siadać lub wręcz kłaść się na podłodze w trakcie pokazów, na które wyprzedały się wszystkie bilety. Szkoda, bo o ile nie wyglądało to może zbyt poważnie, współtworzyło niepowtarzalny klimat imprezy (wiem, co mówię, bo sam przesiedziałem lub przeleżałem na podłodze dobrych kilka seansów głośnych filmów ostatnich lat). Z Karlowych Warów zniknęła również wideoteka – jedyne w swoim rodzaju skrzyżowanie małej sali kinowej, kaplicy i domu pracy twórczej, w którym dziennikarze na telewizyjnych monitorach symultanicznie oglądali filmy, jakie przegapili w festiwalowym programie. W tym roku również otrzymali taką możliwość, ale – jak łatwo się domyślić – wyłącznie za pośrednictwem internetowej platformy.
Uciec, ale dokąd? Na szczęście, mimo wszystkich tych przemian, festiwalowi udało się ocalić niepowtarzalną swojskość. Czasem manifestowała się ona w najmniej spodziewanych okolicznościach, tak jak podczas dorocznego lunchu dla dziennikarzy zorganizowanego przez gubernatora regionu karlowarskiego. Gospodarz zaskoczył wszystkich, gdy po godzinie odbywania small talków przeprosił zebranych i powiedział, że udaje się do kina na pokaz włoskiego filmu o dojrzewaniu. Na pytające spojrzenia zebranych odpowiedział, że jest zadeklarowanym kinofilem, a w okresie pozafestiwalowym – wraz kilkorgiem znajomych – prowadzi klub filmowy w jednym z lokalnych kin.
Korespondencyjny pojedynek "oficjalnego" z "nieformalnym" odbywał się w Karlowych Warach na każdym kroku. Wystarczyło poobserwować skupionych wokół festiwalu gapiów, by odnieść wrażenie, że wcale nie wyszliśmy z kina, a na naszych oczach rozgrywają się kolejne sceny z – prezentowanego w skupiającej hity z innych światowych festiwali sekcji Horizons – "
The Substance"
Coralie Fargeat. Trochę jak w tamtym filmie, starzy, zasuszeni bogacze okupujący okolice centrum festiwalowego w ciągu dnia, wieczorami ustępowali miejsca swoim młodszym, piękniejszym wersjom, których wyjątkowo deszczowa w tym roku pogoda nie powstrzymywała przed imprezowaniem do białego rana.
"The Substance"
Ci, którzy zasiedzieli się zbyt długo w położonym w podziemiach centrum festiwalowego miejscu o wszystko mówiącej nazwie Peklo Club (zstąpiłem tam raz w życiu, zobaczyłem znanego polskiego krytyka tańczącego do "Gangnam style" i nigdy nie odważyłem się powrócić), mieli czego żałować. Organizatorzy jak zwykle stanęli na wysokości zadania i przygotowali intrygujące sekcje tematyczne. Na szczególną uwagę wśród nich zasługuje przegląd filmów inspirowanych życiem i twórczością
Franza Kafki zorganizowany w setną rocznicę śmierci pisarza (to właśnie z tej okazji pojawił się w Karlowych Warach
Steven Soderbergh, który zaprezentował publiczności "Mr. Keff", czyli utrzymaną w stylu kina niemego, autorską wariację na temat zrealizowanego w 1991 roku "
Kafki"). Jak co roku imponował monumentalny program wspomnianej sekcji Horizons. Jej ozdobą okazał się zwłaszcza pojedynczy seans prezentowanego premierowo w Cannes "
Parthenope"
Paola Sorrentina. Choć producenci szykują film do walki o Oscary i w związku z tym nie pozwalają pokazywać go na letnich festiwalach filmowych, dla Karlowych Warów postanowili zrobić wyjątek, potwierdzając tym samym branżową pozycję imprezy.
"Parthenope"
Sorrentino, który odwiedził czeskie uzdrowisko z okazji premiery "
Wielkiego piękna", tym razem do Karlowych Warów nie dotarł, ale na miejscu tradycyjnie nie narzekano na brak gwiazd. Na festiwalu pojawili się między innymi
Viggo Mortensen,
Clive Owen i
Geoffrey Rush. Ten ostatni był zresztą – między innymi wraz z producentką
Christine Vachon i węgierskim reżyserem, autorem świetnego "
Wytłumaczenia wszystkiego",
Gaborem Reiszem – członkiem festiwalowego jury.
Trzeba przyznać, że gremium przyznające Kryształowego Globusa nie miało w tym roku łatwego zadania. W niezwykle różnorodnym konkursie znalazły się pochodzące z całego świata filmy o brzemieniu kolonialnej przeszłości, szermierce i – to nie żart – świniobiciu (czeskie "
Our Lovely Pig Slaughter" otrzymało nawet wyróżnienie specjalne; czyżby przyszedł czas na remake autorstwa
Wojciecha Smarzowskiego?). Mimo wszystko da się wskazać między nimi pewne wspólne mianowniki. Nad większością filmów konkursowych unosiło się widmo rozpadu poczucia wspólnoty i związanego z nim kryzysu męskości, której rozumienie – oparte na przywiązaniu do tradycji i emocjonalnej powściągliwości – nie przystaje do zmieniających się czasów.
Istotne tematy w większości przypadków doczekały się realizacji solidnej, lecz dalekiej od perfekcji. Obsypane laurami (m.in. Nagroda Specjalna Jury, nagroda aktorska i nagroda FIPRESCI) "
Loveable" w reżyserii absolwentki praskiej FAMU
Lilji Ingolfsdottir oferuje wiarygodne studium psychologiczne przytłoczonej codziennymi obowiązkami matki i żony. Kłopoty zaczynają się w momencie, gdy twórczyni z bezstronnej obserwatorki zamienia się w interweniującą przyjaciółkę. W pewnym momencie Ingolfsdottir wysyła bohaterkę na terapię, ale jeśli chciała zarekomendować widzom tę formę radzenia sobie z problemami, osiągnie raczej skutek odwrotny od zamierzonego. Pomoc psychologiczna w "Loveable" ogranicza się bowiem do przekazania klientce przez terapeutkę garści pop-psychologicznych banałów ("aby odnaleźć się w świecie, musisz najpierw pokochać siebie"), które – niczym jakieś tajemnicze zaklęcia – odsłaniają przed nią nowy, przyjazny świat.
"Loveable"
Nieco bardziej zniuansowany przekaz odnajdziemy w – nagrodzonym za reżyserię – "
Pierce"
Nelicii Low. Film zrealizowany w niecodziennej koprodukcji polsko-tajwańsko-singapurskiej (okoliczności jej powstania to temat na branżowe
case study) opowiada historię nastolatka zapatrzonego w agresywnego starszego brata. Posługując się formułą
coming of age, reżyserka udowadnia, że dojrzewanie to mroczny proces, który polega na odrzuceniu ślepej wiary w autorytety i zaakceptowaniu świata w całej jego chaotycznej złożoności. Niestety, na tym nie koniec, bo Low – jak gdyby niepewna końcowego rezultatu – postanawia "dociążyć" historię głównego bohatera i obarczyć go dodatkowymi rozterkami tożsamościowymi, przez co ostatecznie gubi się w gąszczu wątków i częściowo traci kontrolę nad filmem.
Nieco inny problem stoi na drodze do artystycznego spełnienia w – skądinąd ciekawym, wyróżnionym przez Jury Ekumeniczne – "
Panoptykonie"
George'a Sikharulidzego. Reżyser, podobnie jak Low w "The Pierce", zaczyna od opowieści o chłopięcym dojrzewaniu, ale jednocześnie postanawia wpisać jednostkową historię w metaforyczną narrację o podzielonym gruzińskim społeczeństwie. Ambitny zamiar udaje się tylko połowicznie, bo trudno oprzeć się wrażeniu, że filmowi brakuje subtelności, a uwikłani w walkę o duszę chłopaka bohaterowie – ojciec, który postanawia zostać prawosławnym mnichem, babcia – komunistka i wyzwolona koleżanka z klasy – okazują się bardziej ideologicznymi totemami niż postaciami z krwi i kości.
"Panoptykon"
Ciężar poruszanych tematów i posępny ton większości filmów najwyraźniej zmęczyły jurorów, którzy postanowili przyznać główną nagrodę dziełu ostentacyjnie przeciwstawiającemu się tym tendencjom. Uhonorowany Kryształowym Globusem "
A Sudden Glimpse of Deeper Things"
Marka Cousinsa to skromny dokumentalny esej, w którym reżyser oddaje hołd zapomnianej malarce Wilhelminie Barns-Graham. Fascynacja, z jaką Brytyjczyk przedstawia dorobek swojej mistrzyni, sprawia wrażenie szczerej, ale, niestety, nie okazuje się zaraźliwa. Mimo prób włączenia do swojej opowieści tropów ekologicznych oraz feministycznych, Cousins nie jest w stanie odnaleźć w życiorysie Barns-Graham niczego, co mogłoby porwać osoby niekoniecznie zainteresowane jej twórczością. W efekcie powstał film niezły, ale hermetyczny, najpewniej niezdolny do zapisania się na dłużej w pamięci większości widzów.
Czekając na wschód słońca Decyzja jury musi w tych okolicznościach sprawiać wrażeniu eskapistycznego uniku i manifestu braku wiary w to, że za pomocą fikcji da się dziś opowiedzieć coś istotnego o nieprzewidywalnym, budzącym przerażenie świecie. Tymczasem w konkursie dało się znaleźć filmy wyraźnie przeczące tej tezie, wystarczyło tylko spojrzeć bardziej uważnie. Na uwagę zasługują pod tym względem choćby – pominięte przez jury – czeskie "
Světýlka"
Beaty Parkanovej. W snutej z perspektywy sześcioletniej Amalki opowieści o rozpadzie rodziny dorośli nie stosują fizycznej przemocy, rzadko kiedy podnoszą nawet głos. Mimo to łatwo zorientować się, że coś w przedstawionym świecie jest głęboko nie tak. Amalka – choć teoretycznie nigdy nie jest pozostawiona sama sobie – wydaje się przez dorosłych niezauważana, właściwie zbędna. Czy tego chce czy nie, musi więc znosić napięcia prowokowane przez wiecznie zmienne plany ojca, kaprysy matki czy pozornie niegroźne, a w rzeczywistości pełne pasywnej agresji komunikaty babci. Nietrudno się dziwić, że dorastając w takiej atmosferze, dziewczynka przesiąka negatywnymi emocjami, które reżyser potrafi przedstawić bez fabularnego efekciarstwa. Do osiągnięcia celu wystarczy mu pokazanie sposobu, w jaki Amalka traktuje domowego kota – choć otwarcie nie krzywdzi zwierzęcia, nie respektuje jego odrębności i nieustannie przymusza do wypełniania swojej woli, bezwiednie reprodukując strategie, jakie najbliżsi stosują wobec niej samej. Przy całej swojej subtelności "Światełka" pozostają pełne goryczy i przesiąknięte są pesymizmem.
"Světýlka
W poszukiwaniu innych emocji byłem zmuszony eksplorować poboczne sekcje festiwalu, w których udało mi się znaleźć prawdziwą perłę. Chodzi o zaprezentowaną w – poświęconym filmom niezależnym i eksperymentalnym – konkursie Proxima fabułę "
Od marca do maja". Opowiadający o codziennym życiu słowackiej rodziny niskobudżetowy film
Martina Pavola Repki ma w sobie powolny, kojący rytm dawnych dzieł Ermanna Olmiego. Słychać w nim również echo dyskretnie pięknego opowiadania Juliana Barnesa, w którym starszy mężczyzna – pod nieobecność żony – postanowił w dowód miłości wypastować jej wszystkie buty. W "Od marca do maja" rodziców i trójkę nastoletnich dzieci łączy podobny rodzaj bliskości – pozbawionej wzniosłych deklaracji, wyrażającej się w drobnych gestach, pełnej troski, ale, co odkrywamy z czasem, także respektującej wolność drugiego człowieka.
Rodzina z "Od marca do maja" funkcjonuje tak dobrze również dlatego, że trzyma się wypracowanych dawno temu kodów i rytuałów. Dochowując im niezachwianej wierności, w jednej z ostatnich scen filmu matka budzi nad ranem wszystkich domowników, by obejrzeli wiosenny wschód słońca. Choć cała rodzina przeżywała niedawno trudne chwile, wszyscy zgadzają się bez szemrania. Dobrze wiedzą, że takie sytuacje cementują poczucie wspólnoty, a nawet krótkotrwałe doświadczenie piękna pozwoli łatwiej znieść mozół codzienności.
Obserwując tę scenę, pomyślałem, że doskonale rozumiem bohaterów. Obecność na festiwalach nie jest w końcu niczym innym jak celebrowaniem chwili wytchnienia od niespektakularnej reszty roku, próbą przekonania samego siebie, że czasem jeszcze w życiu wszystko wciąż bywa dokładnie takie, jak być powinno. Trudno o miejsce, w którym uwierzyć w to łatwiej niż bezpretensjonalne, a jednak imponujące Karlowe Wary.