Zapraszamy Was do przeczytania recenzji kolejnych filmów walczących o Złotego Lwa. Adam Kruk ocenia nowy dreszczowiec Atoma Egoyana, a Łukasz Muszyński bierze pod lupę imponujący formalnie dokument o chińskim górnictwie.
W objęciach bestii (rec. filmu
"Behemot")
Dokument
Zhao Lianga mógłby z powodzeniem walczyć o laury zarówno na Docs Against Gravity, jak i Nowych Horyzontach. Z jednej strony to kino politycznie zaangażowane, krytycznym okiem spoglądające na przemiany, jakie dokonują się w Chinach. Z drugiej, arthouse pełną gębą – kontemplacyjny, przepięknie sfotografowany snuj, który co krok wystawia cierpliwość widza na nielichą próbę. W trakcie premierowego pokazu w Wenecji z Sali Darsena ewakuowały się tłumy, część widzów ucięła sobie drzemkę. Ci, którzy dotrwali jednak dzielnie do końca, mieli szansę poddać się hipnotycznej sile filmu.
W Starym Testamencie Behemot był monstrum zesłanym przez Jahwe, by nauczyć pokory bluźniącego Hioba. U
Lianga rolę potwora odgrywa kopalnia węglowa położona, hen!, pośród rolniczych krajobrazów Państwa Środka. Reżyser pokazuje, jak wydobywczy moloch pożera kolejne połacie pól i pastwisk, zamieniając je w skąpane popiołem hałdy. Dookoła niczym stado mrówek kursują ciężarówki wyładowane po brzegi brunatnymi bryłami. W trzewiach bestii wycieńczeni górnicy ryzykują zdrowie i życie, pracując za grosze w warunkach będących sennym koszmarem inspektorów BHP. W tym samym czasie budowane są kolejne miasta-widma – wyposażone w supernowoczesną infrastrukturę metropolie, które świecą pustkami, ponieważ przeciętnych Chińczyków nie stać na zamieszkanie w nich. Witajcie za wielkim murem w epoce turbokapitalizmu.
Liang jest zdolnym, obdarzonym malarskim zmysłem. W jego filmie uznanie budzi zarówno przywiązanie do kompozycji kadrów, jak i umiejętność przekształcania potocznych obrazów w wizualną poezję. W
"Behemocie" nie brakuje widoków, które chciałoby się oprawić w ramce i powiesić nad kominkiem: pejzaże majestatycznej przyrody, wnętrza kopalni przypominające korytarze statków kosmicznych z
"Gwiezdnych wojen", a nawet filmowane na zbliżeniach twarze górników po zakończonej szychcie.
Całą recenzję Łukasza Muszyńskiego można przeczytać TUTAJ.
Zemsta Zeva (rec. filmu
"Remember")
Zev (
Christopher Plummer) cierpi na demencję. Pamięta, że jego imię po hebrajsku oznacza wilka, zapomina jednak, że jego żona zmarła, a on sam umieszczony został przez syna (
Henry Czerny) w domu opieki. O tym, że był więźniem Auschwitz, przypomina mu tylko tatuaż z numerem obozowym na ręce. Biologia jest nieubłagana, jego dni dobiegają końca. Zanim jednak spotka się z kostuchą, chce pomóc sprawiedliwości stać się za dość i ukarać SS-mana, który w czasie II wojny światowej zgładził jego rodzinę, a tuż po niej wyemigrował do Stanów. Człowiek ten zmienił nazwisko i nigdy nie odpowiedział za swoje zbrodnie.
Zrealizowanie misji ułatwić ma list napisany przez Maxa (
Martin Landau), który, trochę niczym w
"Memento" Nolana, po każdym przebudzeniu przypomina mu plan działania. Staruszek będzie podróżował od stanu do stanu, w poszukiwaniu dawnego oprawcy przedostanie się nawet do Kanady. Przemieszczać się będzie autobusem (bo samolot jest w tym wieku niebezpieczny dla zdrowia), a płacić – tylko gotówką (by syn nie wyśledził go po tym, jak uciekł z domu opieki). Wyprawa okaże się nieustanną walką nie tylko o to, by zrealizować plan (który mógłby przerosnąć nawet zdrowego człowieka), ale i potyczką z postępującą niedołężnością.
"Remember" jest zarówno filmem drogi, jak i kryminałem geriatrycznym. Oraz ucztą dla miłośników talentu
Christophera Plummera, którego świetna passa trwa nieprzerwanie od występu w
"Parnassusie" Terry'ego Gilliama. W małych, ale ważnych rolach zobaczyć tu można
Brunona Ganza i
Jürgena Prochnowa – innych mężczyzn w słusznym wieku.
"Remember" jest kolejnym filmem o zemście za holokaust – bardziej jednak niż w okolicach
"Bękartów wojny" plasuje się między
"Wszystkimi odlotami Cheyenne’a" a
"Złotą damą".
Całą recenzję Adama Kruka można przeczytać TUTAJ.