W sobotę na Lido światową premierę miał horror "
Ostatniej nocy w Soho" z
Thomasin McKenzie i
Anyą Taylor-Joy w rolach głównych. To nowy film
Edgara Wrighta, twórcy "
Scott Pilgrim kontra świat" oraz "
Baby Driver". Przeczytajcie recenzję Łukasza Muszyńskiego i sprawdźcie, w jakiej formie jest kultowy brytyjski reżyser.
To Londyn. Tutaj każdy pokój, budynek i zaułek były świadkiem czyjejś śmierci - słyszy w jednej ze scen główna bohaterka horroru "
Ostatniej nocy w Soho", młodziutka Eloise (
Thomasin McKenzie). Rozkochana w muzyce i modzie z lat 60. dziewczyna przyjechała niedawno do stolicy Wielkiej Brytanii, aby spełnić marzenie życia i rozpocząć naukę w szkole dla projektantów ubrań. Zalękniona introwertyczka nie potrafi odnaleźć się w towarzystwie imprezującej studenckiej braci, dlatego szybko zamienia akademik na pokój w nadgryzionym zębem czasu mieszkaniu znajdującym się w tytułowej dzielnicy. Eloise nie przeczuwa, że już wkrótce na własnej skórze przekona się, jak wyglądało nocne życie w ubóstwianej przez nią epoce swingującego Londynu. Za wypolerowaną, uwodzicielską fasadą odnajdzie jednak upiory, które zamienią jej życie w koszmar niczym ze "
Wstrętu"
Romana Polańskiego.
W filmografii
Edgara Wrighta nie ma słabych pozycji. Niezależnie od tego, czy reżyser bierze na warsztat pastisz kina policyjnego, hipsterski komiks czy też historię kultowego avant-popowego zespołu, finalny efekt jest zawsze jedyny w swoim rodzaju. "
Ostatniej nocy w Soho" kontynuuje świetną passę. To kino grozy, które traktuje siebie na serio, ale nie obawia się flirtu z komedią oraz młodzieżowym romansem. Zanurzone głęboko w tradycji popkultury, a zarazem będące ostrzeżeniem przed nadmiernym idealizowaniem przeszłości. Wreszcie stworzone, by dawać frajdę, ale potrafiące równocześnie powiedzieć coś ważnego bez nachalnego moralizowania. W czasach, gdy hollywoodzkie wytwórnie zalewają nas potokiem sequeli i remake'ów, a goniące za nowymi treściami serwisy streamingowe zapominają o kontroli jakości, produkcje takie jak "
Soho" są na wagę złota.
W filmach
Wrighta styl opowiadania jest zazwyczaj ściśle sprzężony z osobowością bohaterów. Gdy zafiksowany na punkcie policyjnego drylu sierżant Angel z "
Hot Fuzz" wyruszał na interwencję, rzeczywistość dookoła niego nabierała intensywności rodem z testosteronowych widowisk
Michaela Baya. Z kolei kiedy uzależniony od muzyki "
Baby Driver" zakładał na uszy słuchawki i uruchamiał iPoda, trudno było ocenić, czy oglądamy jeszcze kino akcji, czy już musical. Podobnie jest z "
Ostatniej nocy w Soho", gdzie dwie obsesje Eloise - moda vintage oraz muzyka retro - mają kluczowy wpływ na język filmu.
Wright "szyje" swój horror z lustrzanych odbić, migotliwych neonowych świateł oraz demonicznych emanacji przypominających wystawowe manekiny. Oldschoolowe popowe piosenki, które początkowo stanowią dla bohaterki ucieczkę od przytłaczającej rzeczywistości, z czasem stają się sygnałem ostrzegawczym przed nadciągającą grozą. Nie ma chyba lepszej wizytówki inscenizacyjnego kunsztu
Wrighta od pierwszej wizyty Eloise w Soho sprzed sześciu dekad. Sekwencja, której punktem kulminacyjnym jest hipnotyzujący taniec przeszłości z teraźniejszością, z miejsca zasługuje na nominacje do Oscara za scenografię, zdjęcia, montaż i dźwięk.
Całą recenzję Łukasza Muszyńskiego przeczytacie TUTAJ.