W najnowszej odsłonie swojego cyklu felietonów Jakub Socha przygląda się serialowi "Rok za rokiem". Nie trzeba bywać na festiwalach filmów dokumentalnych, żeby zdać sobie sprawę z obecnych zagrożeń, wystarczy internet. Trump, fake-newsy, alt-right, Putin, upadek systemu bankowego, Chiny, rosnące nierówności, wymieranie gatunków, klęski klimatyczne, plastik, kryzys imigracyjny, Google i Facebook, technologia. Do wyboru, do koloru, a przecież tę wyliczankę można by swobodnie kontynuować. Wszystko to w większym lub mniejszym stopniu przecieka do filmów i seriali, twórcy jednak najczęściej koncentrują się na pojedynczym problemie.
Russell T. Davies, utalentowany brytyjski scenarzysta telewizyjny – to on napisał chociażby świetny
"Skandal w angielskim stylu", opartą na faktach historię zamachu na życie młodego geja, zleconego przez jego kochanka, zawodowego polityka – postanowił wrzucić je do jednego worka, a potem zrzucić jego zawartość na angielską rodzinę.
Choć muzyka
Murraya Golda – wybrzmiewająca w najważniejszych momentach serialu, do złudzenia przypomina tę, którą
Kenji Kawai napisał do
"Ghost in the Shell" – w
"Roku za rokiem" to żaden cyberpunk, nie przenosimy się do jakiejś odległej, wymyślonej przyszłości. Jest rok 2019, tylko trochę później niż teraz: rodzeństwo Lyonsów żyje swoim życiem, którego częścią są tradycyjne spotkania w domu u babci. Ich matka umarła, z ojcem nie utrzymują kontaktów, to babcia jest dla nich punktem odniesienie. Ona i małe urządzenia, które przypominają przenośny głośnik, a tak naprawdę są czymś na kształt obdarzonego sztuczną inteligencją i głosem komputera, zarządzającego całym domem i ułatwiającego życie. Oprócz Brexitu, który już stał się faktem, to w zasadzie jedyny element odróżniający serialowy świat od naszego, szybko jednak pojawią się nowe, bo wszystko tu leci na łeb, na szyję – w pojedynczym odcinku mogą minąć dwa lata z życia bohaterów, w trakcie sezonu mija 15 lat. W ciągu tych 15 lat rzeczywistość wywraca się do góry nogami, jedno wydarzenie uruchamia spiralę katastrof – wiadomości telewizyjne puchną od gorących newsów, Lyonsowie śledzą je z wypiekami na twarzy. Aż w pewnym momencie oni sami stają się ich głównymi aktorami.
Jest ich czworo. Stephen wiedzie dostatnie życie, pracuje jako doradca finansowy, ma piękną żonę i dwie dorastające córki; Daniel zatrudniony jest w ratuszu, gdzie odpowiada za politykę imigracyjną, mieszka z partnerem; ich najmłodsza siostra kieruje stołówką w szkole, jeździ na wózku i wychowuje dwójkę dzieci; Edith próbuje zbawić świat, angażuje się w walkę z władzą i wielkim biznesem. Nie jest to więc do końca standardowa rodzina, przynajmniej z naszej, nadwiślańskiej perspektywy. Z pewnością jednak są to ludzie, dla których więzi rodzinne ciągle bardzo się liczą. Rodzeństwo dzwoni do siebie, wspiera się i pokornie przyjmuje połajanki od energicznej babci, która drze koty z synową, robi dobry użytek z angielskiego poczucia humoru i na każdy temat ma swoje zdanie. Jej wnuki dorabiają się, wiążą koniec z końcem, gonią za miłością albo marzeniami. Prawnuki uzależniają się od komputerów, szukają swojej tożsamości – w obrębie płci, ale i w obrębie techniki.
Inaczej niż chociażby w
"Black Mirror", gdzie każdy odcinek skonstruowany jest wokół jakiejś nowej rewolucji technologicznej, w
"Rok za rokiem" w centrum jest właśnie rodzina i jej trwanie. Nie tyle katastrofy, które na nią spadają – takie na przykład jak załamanie się rynków finansowych – ale to, w jaki sposób na nie reaguje. Doradca finansowy zostaje kurierem rowerowym; młoda dziewczyna zaczyna życie z implantem; aktywistka znajduje wreszcie miłość; urzędnik rzuca swoje wygodne mieszkanko i przedziera się do świata nielegalnego przemytu ludzi. Zmiany następują po sobie, ale życie ostatecznie toczy się dalej: kolejne imprezy w ogrodzie, kolejne uroczystości (śluby, pogrzeby), kolejne wybory. Serial
Daviesa to także opowieść o tym, skąd bierze się w zwykłych ludziach bierność i co tak naprawdę popycha ich do działania; dlaczego właściwie prywatne zawsze jest polityczne. Ani razu jednak nie idzie na skróty, nie rzuca nam głodnych, publicystycznych kawałków. Może inaczej, rzuca je, ale chwilę później obudowuje je mięsem.
W tle rozgrywa się historia niejakiej Vivienne Rook (w tej roli
Emma Thompson) – wygadanej i bezczelnej ekspertki dziwnego think-thanku, która gardzi polityczną poprawnością i uwielbia populistyczne hasła. Im bardziej świat staje w ogniu, tym bardziej gwiazda Rook zaczyna błyszczeć. Jest w tej postaci coś groteskowego i odpychającego, co chwilę popisuje się swoją niekompetencją, to bliska krewna Trumpa,
Davies jednak nie nabija jej na pal, przynajmniej nie od razu. W fascynujący sposób pokazuje, jak uwodzi widzów swoją bezceremonialną retoryką i jak przyciąga kolejnych wyborców, w tym niektórych z Lyonsów, do tej pory głosujących raczej na Partię Pracy. Tych zmęczonych jałowością politycznych sporów toczonych przez członków establishmentu, tych, którzy w złotych receptach Rook szukają nadziei na odbicie się od dna, i tych, którzy wierzą, że dzięki niej stary świat wreszcie się rozpadnie.
"Rok za rokiem" nie upaja się jednak wizją końca, nie więzi bohaterów w stuporze, każe im wstać z kanap, sprzed telewizorów, wyjść na ulicę i wziąć się za wprowadzanie zmian, a nie tylko ich żądać. Już nie pamiętam, kiedy widziałem serial, który byłby tak aktualny.