Felieton

Sitcom

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Sitcom-139405
Sitcom
W najnowszej odsłonie cyklu "Perły Lamusa" Piotr Czerkawski wraca do debiutanckiego filmu François Ozona – "Sitcomu". "Z perspektywy dwudziestoletniego dystansu niepozorny "Sitcom" ogląda się  jak najlepszy komentarz do ideologicznych napięć, które trwają w najlepsze na polskich ulicach i fejsbukowych wallach" – pisze. Sprawdźcie, co po latach jest w "Sitcomie" tak aktualnego. 

Państwo Ozonowie łatwo zaakceptowali dziwactwa syna, ale instytucja rodziny na długie lata pozostała w jego kinie symbolem wszystkiego, co najgorsze. Co ciekawe, w "Sitcomie" reżyser dużo łagodniej obchodzi się z postacią matki, która początkowo stoi na straży ustalonego porządku, ale ostatecznie powiększa grono hedonistycznych aniołków. Prawdziwym czarnym charakterem okazuje się za to ojciec rodziny. To przecież on, nie pytając nikogo o zdanie i kierując się wyłącznie własnym kaprysem, przynosi do domu nieszczęsnego szczura. Sprowadzenie zwierzęcia to właściwie jedyna aktywność, jaka na długi czas staje się udziałem rodowego patriarchy.  

W późniejszych scenach ojciec usuwa się w cień, zamyka w sypialni i – choć jest wyraźnie obrzydzony zachowaniem krewnych – woli udawać, że kłopoty nie istnieją. Jedyną próbę rozwiązania "szczurzego problemu" podejmuje ostatecznie po kryjomu i pod nieobecność innych domowników. Zachowanie to nie pozostaje zresztą bez echa. W kierującym się osobliwą logiką świecie "Sitcomu" właśnie ojcowska hipokryzja, a nie rozpasanie krewnych, okazuje się największą zbrodnią, której musi towarzyszyć odpowiednio widowiskowa kara.

W tajnej służbie awangardy

Reżyserska niechęć do figury Ojca znacząco wykracza w "Sitcomie" poza warstwę czysto fabularną. Debiutancki film Ozona stanowi także pierwszy z wielu w karierze reżysera przykładów jego wadzenia się z dziedzictwem francuskiej nowej fali. Twórca "5 x 2" jest z jednej strony dłużnikiem tej tradycji, w czasie studiów w La Femis należał do ulubionych uczniów ikony nouvelle vague – Erica Rohmera. W swych dojrzałych filmach podejmował natomiast podobne tematy, sięgał po te same sztuczki formalne i obsadzał kojarzących się z nową falą aktorów. Jednocześnie, pozorne Ozonowskie hołdy zawsze zawierały w sobie złośliwe drugie dno. Nie inaczej dzieje się także w "Sitcomie", w którym do epizodycznej roli psychoterapeuty reżyser zaangażował Jeana Doucheta. Zmarły w 2019 roku nestor francuskiej krytyki filmowej przeszedł do historii jako przyjaciel nowofalowców, od samego początku wspierający ich wysiłki i świadkujący pierwszym sukcesom. Z drugiej jednak strony, Douchet, zdeklarowany gej, po latach głośno atakował część dawnych przyjaciół za ukryty konserwatyzm obyczajowy i dużo bardziej jawną homofobię. Zaangażowanie Doucheta do "Sitcomu" wybrzmiewa w tym kontekście jak wyraźna deklaracja wskazująca, że kojarząca się z filmami nowej fali rewolucja obyczajowa okazała się ufundowana na kłamstwie, a w najlepszym razie była niepełna i przerwana w pół drogi. Kimś, kto miałby po latach dokończyć dzieła, w tej sytuacji byłby naturalnie sam Ozon.

Czy misja ta zakończyła się powodzeniem? Chyba nie. Twórca "Sitcomu" ostatecznie spokorniał, trafił do ekstraklasy europejskiego kina, a dziś zgarnia nagrodę za nagrodą i całkiem przekonująco uśmiecha się w świetle reflektorów. W pewnym sensie nie mogło jednak być inaczej. Trudno mieć Ozonowi za złe, że nie chciał podzielić losu jednego ze swych mistrzów – Johna Watersa, którego aura wiecznego buntownika spowszedniała w końcu zarówno widzom, jak i producentom. Strategia Francuza okazała się ciekawsza. Nie chodzi nawet o to, że w filmografii reżysera od czasu do czasu wciąż przydarzają się bezwstydnie kampowe wybryki w rodzaju "Ricky'ego" czy "Podwójnego kochanka". Ważniejsza wydaje się świadomość, że Ozon w snobistycznym światku europejskiego art house'u pozostaje agentem awangardy i wykorzystuje swą pozycję, by przemycać do głównego nurtu treści, których nie sposób byłoby umieścić tam inną drogą. Nie dziwi fakt, że właśnie Ozon wyreżyserował niedawno "Dzięki Bogu", a więc pierwszy francuski film, który na taką skalę podjął temat bezkarności księży-pedofilów.

Na współczesnej sławie reżysera po latach korzysta także "Sitcom". Dziś nie sposób zaszufladkować tego filmu jako szczeniackiej prowokacji, lecz należy dostrzec w nim początek jednej z najbardziej intrygujących karier we współczesnym kinie europejskim. Krytycy, którzy w momencie premiery odsądzali Ozona od czci i wiary i kwestionowali zasadność jego prowokacji, mają za swoje. Idę o zakład, że do teraz każdej nocy w zaśnięciu przeszkadza im złowieszczy, puszczony jakby z taśmy chichot reżysera.