Artykuł

S*** i przemoc

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/S***+i+przemoc-141446
S*** i przemoc
Marcin Stachowicz przygląda się pięknym ciałom we współczesnym kinie i szuka powodów, dlaczego – choć są idealne – nie ma w nich seksu.

***


Zero tłuszczu, ani jednej fałdy, brak zauważalnych niedoskonałości. Ciała tak idealne, że aż nierealne, jakby uformował je nie trening, ale dłonie pracownika gabinetu figur woskowych. Kukły mogą oczywiście podniecać, tyle że te naprawdę żyją i mają twarze znanych aktorów, wywołując coś w rodzaju odwróconego efektu "doliny niesamowitości". Bylibyśmy spokojniejsi, gdyby chodziło o automaty przypominające celebrytów, a nie – o prawdziwych celebrytów zamienionych w automaty. Sztuczność nieskazitelnych ciał Avengerów stała się emblematyczna dla całej zachodniej kultury seksualnej: pogoń za perfekcją idzie ramię w ramię z dogorywaniem erotyki. Superbohaterowie i superbohaterki to pozbawione libido kamienie – nie flirtują, nie uprawiają seksu, a nawet – nie kochają. Więcej – samo patrzenie na ten mechaniczny, nieludzki balet powoduje u oglądających wyraźny spadek libido. Wszyscy są piękni, nikt nie jest napalony. Jak w świątecznej reklamie czekoladek z orzechem w środku. 

O deseksualizacji mainstreamowej popkultury napisano już setki stron, a na wzrost zainteresowania tematem bez wątpienia przemożny wpływ miała akcja #metoo. Świat obowiązkowych koordynatorów ds. intymności na planach filmowych to oczywiście świat lepszy, bezpieczniejszy, traktujący seksualność aktorki lub aktora nie jako przedmiot w rękach reżysera czy ekipy, ale rzecz z porządku nienegocjowalnych praw człowieka. Tyle że spadek libido w kinie akcji i blockbusterach to zjawisko dużo starsze, wyprzedzające i #metoo, i socjologiczną hipotezę o nadejściu "epoki nowego purytanizmu". Wiele wskazuje na to, że ma ono związek z bezprecedensowym utowarowieniem ciała w późnym kapitalizmie. Z przejściem od postrzegania ciała jako maszyny, która daje radość i przyjemność, do automatu, który ma przede wszystkim idealnie działać oraz dawać perfekcyjny obraz. 

Kino wysterylizowane 

Umówmy się, Hollywood nigdy nie było mekką tak zwanej "ciałopozytywności". Kiedy jednak sięgam pamięcią do najwcześniejszych doświadczeń z kinem wysokich budżetów – czyli do połowy lat 90. – uderza mnie zdecydowanie większa realność ówczesnych aktorskich ciał. W przypadku mężczyzn były to, owszem, sylwetki muskularne, ale mieszczące się w granicach osiągalności. Moją prywatną ikoną był wtedy Bruce Willis, ulubiony aktor moich rodziców, człowiek wykonujący syzyfowe prace herosa, a jednocześnie – posiadający włosy na klatce piersiowej, zakola na głowie i muskulaturę pracownika doków, nie gwiazdy body buildingu. Seks ekranowy był wówczas obowiązkowy, choć prymitywny i podporządkowany wyłącznie męskiej przyjemności. Natomiast energia seksualna, której tamtemu kinu nie da się odmówić, miała swoje źródła gdzie indziej – w większym cielesnym realizmie, w niedoskonałościach, które świadczą o byciu człowiekiem i byciu żywym. W upoconych koszulkach i niedbale uczesanych włosach. Nawet ówczesny fitness – wszystkie te kiczowate opaski na głowach, obcisłe trykoty, aerobik pełen uśmiechów i wystudiowanej radości – wydaje się bardziej seksowny niż cały dzisiejszy ćwiczący i fotografujący się Instagram. Podobnie jak Batman Michaela Keatona – do spółki z Catwoman Michelle Pfeiffer – wciąż jest bardziej hot od zwalistego kloca z filmu Zacka Snydera czy – przy całym wielkim szacunku – Christiana Bale'a z trylogii Christophera Nolana.

Dark Knight
Obecnie aktorzy i aktorki są bardziej doskonali fizycznie niż kiedykolwiek wcześniej: niewiarygodnie szczupli, szokująco muskularni, z wysokimi kośćmi policzkowymi i nieskazitelną, pozbawioną owłosienia skórą. Jak pisze RS Benedict w świetnym eseju o nowych, absurdalnych kanonach urody w Hollywood, w kinie coraz częściej otrzymujemy "pokój pełen pięknych, półnagich ciał, w którym nikt nie jest napalony". Dobitnie uświadomił mi ten fakt chyba najważniejszy blockbuster długiego roku pandemii, czyli "Tenet" Nolana, gdzie być może sylwetki nie są tak idealne, natomiast brak zmysłowego, seksualnego napięcia między bohaterami rzuca się w oczy od samego początku. To perfekcyjna, wycyzelowana maszyna narracyjna, której osobiście jestem wielkim fanem, choć na poziomie emocjonalnej i relacyjnej wiarygodności przypomina mumię z woskową maską narzuconą na trupią gębę. Wszystko – cała filmowa energia, ruch, dzianie się – zostaje skierowane na osiągnięcie jednego celu, a tym prawie zawsze jest wygranie jakiejś wojny (symbolicznym wyrazem owej tendencji są tytuły dwóch ostatnich filmów o Avengerach – "Wojna bez granic" i "Koniec gry"). Taką przyszłość kina akcji prorokował już w 1997 roku Paul Verhoeven w przywoływanej przez Benedict scenie z kultowych "Żołnierzy kosmosu". Bohaterowie – żołnierze i żołnierki – biorą prysznic we wspólnej łaźni: wszyscy są nadzy, nikt się nikogo nie wstydzi, nie komentuje, nie flirtuje, nie widać również oznak podniecenia. Jedynym tematem rozmów są kwestie militarne. Utopia genderowa – jak najbardziej. Ale jednocześnie – dystopia powszechnej sterylizacji w imię obrony status quo

A jednak mało kto łączy kwestię deseksualizacji współczesnej popkultury z lękiem przed zewnętrznym zagrożeniem, postępującym wzmożeniem militarnym oraz nowym ideałem ciała jako perfekcyjnej maszyny skupionej na samej sobie. Dominują raczej trzy podstawowe wyjaśnienia – wszystkie na swój sposób prawdziwe i sensowne. Po pierwsze, epoka "post-metoo" przyniosła rosnący strach wielkich studiów filmowych przed posądzeniem o promowanie toksycznych reprezentacji seksualności. Okazuje się więc, że łatwiej, taniej i bezpieczniej będzie zrezygnować z seksu w ogóle, niż podjąć wysiłek wypracowania nowych wzorców poza wszechobecną w Hollywood kulturą gwałtu oraz męsko- i heterocentrycznością. Po drugie, kino przestało być jedną z najłatwiej dostępnych form obcowania z nagością i seksem. Dawniej na film można było iść tylko dlatego, że gdzieś zasłyszało się ploteczkę o wyjątkowo pikantnej scenie (pamiętam, że w mojej podstawówce taką rolę przez długi czas odgrywał "Titanic" Jamesa Camerona). Dzisiaj, w dobie wszechobecnej internetowej pornografii i maksymalnie zseksualizowanych mediów społecznościowych, nie ma w tym już nic ekscytującego, a miejsce, które wcześniej było zarezerwowane dla seksu, teoretycznie można wykorzystać na rozwijanie fabuły (czyżby?). Trzecia odpowiedź jest najbardziej problematyczna i wiąże się poniekąd z "obsługą" najważniejszych populacji widzów, czyli przedstawicieli Millenialsów oraz młodszych, z tak zwanego pokolenia Z. Badania pokazują, że te grupy, w porównaniu z ich starszym rodzeństwem czy rodzicami, zdecydowanie później podejmują aktywność seksualną i w ogóle uprawiają mniej seksu. Producenci – głosi hipoteza – wychodzą więc z logicznego założenia, że jeśli seks przestał być atrakcyjnym bodźcem marketingowym, nie warto w niego inwestować i "szczuć cycem" na tradycyjnych, boomerskich zasadach. "Nowi purytanie" mają swoje "seksinfluencerki", serwisy porno oraz Tindera, w kinie szukają zatem innych podniet, związanych również z nowymi, stymulowanymi przez media społecznościowe wzorcami konsumpcji. Na przykład "realistycznie" przedstawionego współzawodnictwa – światów, w którym przymioty ciała odzwierciedlają wartość jednostek na zderegulowanym wolnym rynku. 

Ciało jako inwestycja 

Mniej więcej taką tezę – że deseksualizacja kina akcji jest pochodną głębokiego utowarowienia ciała i jego szeroko pojętej "militaryzacji" – stawia przywoływana wcześniej RS Benedict. Tezę kontrowersyjną, pewnie łatwą do podważenia, ale pod wieloma względami ożywczą. W kulturze późnego kapitalizmu ciała nie postrzegamy już w sposób holistyczny – jako źródła przyjemności, radości i cierpienia, zależnego od czasu i okoliczności systemu, za pośrednictwem którego doświadczamy świata i życia. Zamiast tego stało się ono inwestycją, kolekcją cech i obrazów: kraty na brzuchu, umięśnionych pośladków, opalonej skóry, pasów Adonisa i tak dalej. Publicystka porównuje tę sytuację do krótkoterminowego inwestowania w tak zwane rezydencje McMansion – przeskalowane (i dla wielu – potwornie brzydkie), produkowane masowo wille pełne luksusowych sprzętów i dziwacznych rozwiązań architektonicznych. Wnętrze takiego domu projektuje się nie po to, żeby uczynić życie jego potencjalnych mieszkańców lepszym czy przyjemniejszym, ale żeby wsadzić doń jak najwięcej "funkcji" przy jak najniższych kosztach budowy. Wszystkie te katedralne sufity, kryształowe żyrandole i rzeźbione marmury na ścianach są absurdalnie wręcz niefunkcjonalne i drogie w utrzymaniu, natomiast wyraźnie zwiększają stopę zwrotu z inwestycji. 

Kapitan Ameryka
W Hollywood ekspansji sztucznych, pozbawionych oznak realnego życia przestrzeni mieszkalnych towarzyszy najazd coraz bardziej rozbudowanych ciał. Nie dziwota, w końcu domy i ciała najlepiej odzwierciedlają kapitalistyczną logikę wzrostu – mięśnie zawsze można napompować jeszcze bardziej, poddać organizm jeszcze większej presji zewnętrznej, podobnie jak dobudować kolejne wieżyczki i piętra w naszej McMansion. Tyle że im większa redukcja tkanki tłuszczowej i rozrost mięśniowej, im bardziej hardcorowa dieta i życie podporządkowane niekończącym się treningom, tym większe prawdopodobieństwo, że libido zacznie nam jechać w dół. W końcu w klasyfikacji Maslowa odżywianie mimo wszystko deklasuje prokreację, nie wspominając już o seksie dla czystej przyjemności w sytuacji, kiedy organizm działa w trybie "przetrwanie za wszelką cenę". Ciało-forteca wygrywa pojedynek na kinowe i internetowe spektakle, bo władowaliśmy w nie kupę pieniędzy, czasu i wyrzeczeń – i teraz to widać, można się chwalić. Nie jest ono jednak dobrym miejscem do życia, skoro – i niech mi wybaczą znajomi wkręceni w fitness, bo to nie o nich – cała uwaga zostaje przeniesiona na utrzymanie "luksusowego wnętrza". Trudno czerpać prawdziwą przyjemność z własnej rezydencji, skoro ciągle trzeba czyścić kafle cztery metry nad ziemią albo strzyc trawnik wielkości boiska (bo inaczej wartość spadnie!). Podobnie trudno czerpać przyjemność z ciała, które służy przede wszystkim jako lokata kapitału i pomnik indywidualnego sukcesu. 

Dlatego zdeseksualizowane kino superbohaterskie jest być może dużo bliższe realnemu życiu, niż nam się to na ogół wydaje. Zasiedlają je ciała poddane tak wycieńczającemu treningowi, że prędzej niż o seksie, pomyślą raczej o dobrze wypieczonym steku. Ewentualnie, jeśli trzeba już wybrać, zainwestują całą pozostałą energię w obronę systemu, który obraz ciała winduje na szczyt hierarchii inwestycyjnej, a za wzorzec uznaje to, co duże, płaskie i twarde. Najbardziej zagadkową kwestią pozostaje w tym wszystkim związek ideału "człowieka-wieżowca" z rosnącym poczuciem niepewności i perspektywą kolejnych globalnych kryzysów. Benedict słusznie przypomina, że czasom wzrastającego kolektywnego zagrożenia bardzo często towarzyszy obsesja na punkcie kondycji fizycznej, zdeformowanie i przeskalowanie cielesnych kanonów oraz nawoływanie do zachowania wstrzemięźliwości i spożytkowania energii na obronę – rodziny, kraju czy porządku społeczno-ekonomicznego. Reaganowskie zimnowojenne wzmożenie militarne przyniosło nam tak "napompowanych" bohaterów masowej wyobraźni, jak Sylvester Stallone i Arnold Schwarzenegger, i tak o stokroć bardziej realnych i bliższych życiu niż dzisiejsi Avengerzy. Sami coraz częściej ćwiczymy już nie dla przyjemności czy w celach socjalizacyjnych, ale po to, żeby podnosić osiągi, mozołem i trudem wykuwać najlepsze wersje siebie. Nie istnieje już wesoły aerobik, tylko twory w rodzaju Booty Bootcamp (w wolnym tłumaczeniu: "Obóz dla rekrutów tyłka"), gdzie toczy się śmiercionośna walka o tytuł najlepszych pośladków po tej stronie galaktyki. 

Thor
Może być więc tak, że to nie nowy purytanizm Millenialsów i Zetów odseksualnił współczesną popkulturę, ale mainstreamowa popkultura – z jej obsesją na punkcie idealnego ciała – przygotowała grunt pod nowy purytanizm. Być może spadek libido i zainteresowania seksem młodych pokoleń jest pochodną wieloletniego epatowania nieosiągalnymi wzorcami fizycznymi. Zmęczenia sytuacją, w której seks nie służy już przyjemności, ale jest kolejną "inwestycją w siebie", w dodatku obwarowaną szeregiem restrykcyjnych standardów – posiadaniem idealnego, twardego i gładkiego ciała, perfekcyjnej giętkości, nieskończonych sił witalnych. Niedorastanie do doskonałości budzi wstyd, a w dalszej perspektywie – zażenowanie i potrzebę zmiany toksycznego stanu rzeczy. To dobrze. Gorzej, kiedy idzie za tym lęk przed dotykiem, czyli również – przed współzależnością. Bo przecież to bliski inny ma największe szanse odkryć, że wcale nie jesteśmy – nie możemy być – idealną wersją siebie. Że nasze ciała są miękkie, kruche, zróżnicowane i podatne na upływ czasu. W świecie krótkoterminowych inwestycji nie ma jednak miejsca na byty niedoinwestowane. W ekstremalnych przypadkach wstyd i niepokój potrafią zrodzić inceli – kulturę chłopców zafascynowanych muskulaturą swoich ukochanych superbohaterów, a jednocześnie przekonanych o własnej niewielkiej wartości na "rynku ciał", za co winią w pierwszej kolejności kobiety oraz wszelkiej maści "lewaków" z internetowych bajek dla dużych dzieci. 

Czy nie możemy w takim razie uznać, że nasz emblematyczny Avenger – człowiek nadmiernie przywiązany do ciała, ale nie uprawiający seksu, stroniący od romantycznych relacji i skupiony na ANIHILACJI – to po prostu inne imię incela? Jego popkulturowa prefiguracja? Czy współczesny kryzys seksualności nie jest – przynajmniej w pewnej części – wytworem militarnych, robotycznych, woskowych standardów "dobrego" ciała? W końcu, jak pisze Benedict, jest coś okrutnie purytańskiego w podtrzymywaniu i pielęgnowaniu ideału cielesnego, który jednocześnie uniemożliwia ludziom czerpanie przyjemności z seksu. To życie w ciągłym cyklu samoumartwiania, w wiecznym depresyjnym kręgu oceny, niedoboru i pragnienia wzrostu. Kapitalistyczny model idealny, w którym wciąż i wciąż oglądamy przeskalowanych bohaterów, a następnie idziemy płacić za kolejne bootcampy. A ktoś gdzieś tam, na drugim krańcu globu, liczy stopę zwrotu z inwestycji w nasze niezadowolenie. I za każdym razem, kiedy seks się nie uda, rozdziawia gębę w szyderczym uśmiechu.