W najnowszej odsłonie cyklu felietonów "Perły lamusa" Piotr Czerkawski przypomina dzieło Jerzego Skolimowskiego "Ręce do góry", który zdaniem autora "od samego początku właściwego filmu zachwyca świeżością języka filmowego". Miłej lektury.
"Rąk do góry" bynajmniej nie da się jednak zamknąć dziś w muzeum PRL-u. Oglądany po latach film
Skolimowskiego zyskuje drugą młodość. W niespokojnych czasach ukazane na ekranie dylematy – wolność kontra bezpieczny konformizm, indywidualizm kontra poczucie wspólnoty – odsłaniają niepokojącą uniwersalność. Siła
Skolimowskiego polega także na tym, że reżyser opiera się pokusie moralizowania i protekcjonalnego traktowania bohaterów. Choć Wartburg, Rekord i spółka poszli w życiu na łatwiznę, pozostają przy tym błyskotliwi, atrakcyjni i pełni ekranowego czaru.
Skolimowski wiedział zresztą, o czym mówi, bo rozkosze wystawnego życia nie były mu bynajmniej obce. Przyszły reżyser już w czasach studiów zyskał sławę bon vivanta lubiącego eleganckie ciuchy i drogie samochody.
"Z przejęzyczeń wróg korzysta!" "Ręce do góry" nie miałyby w sobie takiej siły, gdyby dało się sprowadzić je wyłącznie do wątku rozważań nad konsumpcjonizmem. Film
Skolimowskiego broni się jako szersza metafora polskiego losu. Pod pewnymi względami
"Ręce" daje się odczytać wręcz jako ironiczną wariację na temat "Wesela". Podobnie jak u Wyspiańskiego, u
Skolimowskiego początkowo realistyczny punkt wyjścia ustępuje miejsca onirycznej fantazji. Uczestnicy balu z
"Rąk do góry", wzorem gości z "Wesela", zamiast ludzi z krwi i kości zaczynają przypominać postacie – symbole, będące nośnikami narodowych przywar. Wartburga, Rekorda, Alfę, Romeo i Zastawę cechuje na przykład megalomania i – obficie podlana alkoholem – komiczna brawura. W demonstrowanej w ten sposób odwadze celuje zwłaszcza Wartburg, do znudzenia wykrzykujący, że chciałby "dać komuś po mordzie". Kiedy indziej ten sam bohater z okrzykiem "trzeba czynu" rzuca przed siebie komplet świec, udając, że ma do czynienia z dynamitem. Gestów przedrzeźniających narodowo-katolicką ikonografię jest zresztą w repertuarze protagonistów znacznie więcej. Należy do nich choćby urządzenie parodii pogrzebu, podczas której rolę "nieboszczyka" odgrywa najbardziej pijana osoba w towarzystwie. Zachowania Wartburga, Rekorda i reszty są tyleż obrazoburcze, co wyzwalające od skostniałej tradycji. Piętnując archaiczność dawnych rytuałów,
Skolimowski wskazuje, że nie jesteśmy w stanie znaleźć dla nich godnego zastępstwa. Także i ta obserwacja z biegiem lat nie straciła chyba swojej aktualności.
Ironia obecna w filmie na poziomie obrazu przenika także do warstwy słownej. Za sprawą
"Rąk do góry" Skolimowski udowadnia, że należy do największych specjalistów od pisania dialogów w całej historii polskiego kina. Iskrzące od gier słownych, poetyckich absurdów i aluzji do języka propagandy wymiany zdań największe wrażenie robią w retrospektywnej scenie przesłuchania protagonistów przed uczelnianą komisją. Reżyser po mistrzowsku obrazuje w niej zjawisko językowej przemocy polegającej na nadawaniu neutralnym sformułowaniom politycznego zabarwienia. Gdy jeden z bohaterów prostuje dotychczasowe zeznania, mówiąc, że się przejęzyczył, partyjny członek komisji wykrzykuje bez namysłu: "Z przejęzyczeń wróg korzysta!". Gdy inny przesłuchiwany wspomina o konieczności zniszczenia nadprogramowych elementów służących do powstania propagandowego plakatu, słyszy w odpowiedzi : "Zniszczeniu powinny ulec wrogie elementy!".
Scena ta, choć nieodparcie zabawna, zawiera w sobie również grozę i poczucie osaczenia rodem z książek
Kafki. Ani przez chwilę nie zapominamy bowiem, że walka pomiędzy Wartburgiem, Rekordem, Alfą, Romeem i Zastawą a ich oskarżycielami jest nierówna. Członkowie Komisji, nawet jeśli znajdują się na dużo niższym poziomie intelektualnym niż bohaterowie, mają nad nimi niekwestionowaną władzę. Łatwo odnieść wrażenie, że sądowa formuła "Wszystko, co powiesz, może zostać użyte przeciwko tobie" rzadko kiedy emanuje równie upiorną dosłownością, co w tym przypadku. Scena przesłuchania wybrzmiewa równie niepokojąco także ze względu na miejsce, jakie zajmuje w strukturze całego filmu. Protagoniści zostają wezwani przed komisję, gdyż, przygotowując – w ramach studenckich zobowiązań – plakat z wizerunkiem Stalina, przypadkiem dolepili wodzowi dodatkową parę oczu. W ten sposób mimowolnie obnażyli hipokryzję systemu: pozornie dobrotliwy ojciec narodu okazał się w rzeczywistości potworem, który kontroluje każdy ruch podległych mu jednostek.
Ironia losu sprawiła, że reżyser miał kłopoty z władzami z tego samego powodu, co jego bohaterowie. Cenzura zakwestionowała w
"Rękach do góry" właśnie scenę z dodatkową parą oczu. Różnica polega na tym, że o ile Wartburg, Rekord i inni dokonali swego czynu przypadkiem, o tyle
Skolimowski nakręcił newralgiczną sekwencję z pełną premedytacją. Jak to możliwe, że – żyjąc w autorytarnym reżimie – nie przewidział swych późniejszych kłopotów? Być może reżysera zgubiła młodzieńcza brawura, a być może na krótką chwilę sam dał się zwieść mrzonkom o "małej stabilizacji". Niezależnie od tego
Skolimowski, podobnie jak bohaterowie, u których "incydent z oczami" zaważył na całym przyszłym życiu, poniósł surową karę. W przywoływanej już sekwencji początkowej
"Rąk do góry" reżyser, patrząc na sprawę z wieloletniego dystansu, rzuca pod adresem cenzorów gorzkie oskarżenie: "Odebraliście mi pewność siebie!". Nawet jeśli
Skolimowski ostatecznie odzyskał wiarę we własne umiejętności, a w ostatniej dekadzie nieoczekiwanie wrócił na szczyt,
"Ręce do góry" pozostały dziełem przeklętym. Przetrzymany na półce przez czternaście lat, obarczony niefortunnym prologiem film nie miał szans odegrać w historii polskiego kina roli, do jakiej był predestynowany. Z tego powodu dzieło
Skolimowskiego stanowi gratkę dla wielbicieli snucia fantazji na temat historii alternatywnej. Wyobraźmy sobie bowiem, że
"Ręce do góry" przechodzą przez sito cenzury i zostają wysłane na festiwal do Wenecji, gdzie – na co miały podobno spore szanse – otrzymują Złotego Lwa. Całkiem możliwe, że
Skolimowski stałby się dla historii polskiego kina równie ważną figurą jak
Wajda i
Kieślowski, a w naszym kraju na dobre rozwinęłaby się – kojarzona z twórcą
"Rąk do góry" – estetyka nowofalowa. Jak wiadomo, stało się inaczej, a na osłodę pozostaje świadomość, że film
Skolimowskiego po latach okazał się doniosły dużo bardziej niż niejedno przedwcześnie fetowane arcydzieło.