Felieton

Powiększenie: Kompleks Portnoya - Philip Roth i kino

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Powi%C4%99kszenie%3A+Kompleks+Portnoya+-+Philip+Roth+i+kino-56672
Kino nie radzi sobie z prozą Philipa Rotha. Chociaż jego powieści sprawiają wrażenie gotowych scenariuszy filmowych, adaptacje z reguły się nie udają.


FLAUBERT XXI WIEKU


Amerykańscy krytycy i literaturoznawcy coraz częściej wymieniają  nazwisko Rotha jednym tchem z Hemingwayem, Dos Passosem, Fitzgeraldem, Updike'em czy Bellowem. Autor "Oszustwa" jest przy tym pisarzem ciągle twórczym i zaskakującym. To nie tylko "największy seksoholik współczesnej literatury" albo "Woody Allen amerykańskiej prozy", ale także wnikliwy psycholog i subtelny erudyta, który z podobną swadą pisze o erotyce, co o historii, namiętnościach i samotności.

Wystarczy przypomnieć przełomowe powieści Rotha z lat 90.: "Amerykańską sielankę", "Teatr Sabata" czy "Operację Shylock", żeby zrozumieć jak rozległe jest pole zainteresowań, wnikliwy zmysł obserwacji pisarza. Roth, skupiając się przede wszystkim na meandrach ludzkiej natury, jest dzisiaj najbardziej wytrwałym kronikarzem amerykańskiej historii: od lat trzydziestych, po dzień dzisiejszy. Przy tym relacja historyczna służy Rothowi najczęściej do obnażenia mechanizmów, które mogą wpłynąć na ludzką psychikę: bohaterem "Amerykańskiej sielanki" był mężczyzna, który służył w Wietnamie, zaś szeroko komentowany "Spisek przeciwko Ameryce" sugestywnie przedstawiał alternatywną wersję powojennej historii USA – co stałoby się, gdyby w miejsce Roosevelta prezydentem Ameryki został Charles Lindbergh.

Literacki cokół, na którym Roth został osadzony, w żaden sposób nie wpłynął na jakość jego prozy. Przeciwnie, dopiero w ostatnich latach powstały  najbardziej przejmujące, brutalne i dojmująco szczere powieści Philipa Rotha, w których autor daje wyraz nie tylko wybitnej kondycji literackiej, ale także, co tu kryć, nienajlepszej kondycji duchowej. W "Konającym zwierzęciu" dokonuje wiwisekcji popędów, które zaczynają się ekstazą, ale kończą chorobliwymi waporami, w "Everymanie" podsumowuje (zbyt) długie życie bohatera, które w przededniu śmierci okazuje się tylko niczym nieuwzniośloną przeciętnością. Roth opisuje przeciętność, której przez chwilę wydawało się, że jest coś ponad, ale teraz musi – jak w przejmującym "Życiorysie" Herberta z tomu "Rovigo" – po prostu umrzeć na starość. Smutne i prawdziwe.


ELEGIA O… ZŁYM KINIE


W "Konającym zwierzęciu" Roth nie ma złudzeń, że wyzwalające (do czasu) libido jest takim samym więzieniem jak dobre-złe geny, albo mądre-głupie myśli. Jesteśmy zakładnikami popędów, podobnie jak mimowolnymi strażnikami moralności. Owa psychologiczna ambiwalencja jest cywilizacyjną chorobą, na którą nie ma lekarstwa. Zakochujemy się, tęsknimy, w końcu zapominamy: o seksie i tęsknocie. Tymczasem adaptująca "Konające zwierzę", baskijska reżyserka Isabel Coixet, zamieniła mroczną i perwersyjną historię Rotha o uzależnieniu od seksu dojrzałego mężczyzny, oraz zatruciu miłością młodej kobiety, w nadęty banał.

Wszystko, co w krótkiej, ale gęstej od namiętności powieści Rotha było finezyjnym stopem seksu i uczucia, w gwiazdorsko obsadzonej "Elegii" z 2008 roku, zostało zmiękczone, sprowadzone do melodramatycznego uogólnienia i strywializowane. Porażka Coixet nie jest, niestety, wyjątkiem. Kino od lat zupełnie nie radzi sobie z prozą twórcy "Cienia pisarza". Roth jest mistrzem słowa. Jego język godzi antypody stylu. Jest sarkastyczny, bywa cyniczny i sprośny, ale równolegle, spoza gejzeru słowotwórczej swawoli, wyziera często czysty liryzm, poezja. Tymczasem kino szuka pewników. Wieloznaczne mogą być relacje między bohaterami, charakter postaci albo forma plastyczna, natomiast na pewno nie temperatura dialogów. Bohaterowie Rotha krzyczą z zamkniętymi ustami, błagają o litość - bezlitośnie się uśmiechając. W kinie trudno wyobrazić sobie aż taką emocjonalną wielopiętrowość. Być może gdyby za prozę Philipa Rotha brali się naprawdę wybitni reżyserzy, sukces byłby w zasięgu ręki? Niestety, powieści pisarza jak dotąd adaptują wyłącznie twórcy drugoligowi. I raczej nie zmieni tego zapowiadana na przyszły rok, wysokobudżetowa ekranizacja "Amerykańskiej sielanki". Film reżyseruje bowiem Phillip Noyce, czyli spec od kina sensacyjnego w rodzaju "Czasu patriotów" czy "Kolekcjonera kości". Nie jest to najlepsza rekomendacja.

Porażki z adaptowaniem Rotha w kinie mają długą historię. Wbrew temu, co z uporem piszą amerykańscy krytycy filmowi, "moda na Rotha" nie zaczęła się wczoraj. Proza pisarza przyciągała filmowców od  lat. Tyle że jak dotąd nie powstał ani jeden tytuł, który byłby chociażby połowicznym sukcesem artystycznym. Czy ktokolwiek pamięta na przykład "Niepewność" (według Rotha), polski film z 1975 roku w reżyserii Ryszarda Nakoniecznego? Również chybioną ekranizacją "Żegnaj Kolumbie" (1969) w reżyserii Larry'ego Peerce'a z nagrodzoną Złotym Globem rolą Ali MacGraw (Brenda Patimkin) nie warto zawracać sobie głowy, podobnie jak kompletnie zapomnianym "Kompleksem Portnoya" (1972) nieudolnie zaadaptowanym przez Ernesta Lehmana. Smutnym przykładem na zepsucie klasy literackiego oryginału jest również wyreżyserowana ciężką ręką przez Roberta Bentona ekranizacja "Ludzkiej skazy" (film "Piętno" z 2003 roku). Sądząc z filmu Bentona, powieść Rotha traktuje o niefortunnym romansie starszego, dosyć odpychającego pana (Anthony Hopkins nawet nie stara się zrozumieć bohatera) ze śliczną – niestety również odrobinę odpychającą, gwiazdą – w tej roli Nicole Kidman, która jakby dla niepoznaki, dbając o zawsze staranną fryzurę, udaje w filmie sprzątaczkę. Kidman? Sprzątaczka? Efekt był łatwy do przewidzenia.

A przecież mówimy o jednej najwybitniejszych powieści amerykańskich ostatniej dekady. "Ludzka skaza" Rotha była ponurą wiwisekcją człowieka, który przez całe życie kłamał. Żył, kochał, odnosił sukcesy - ale kłamał. Bo profesor Coleman Silk był Murzynem (o zgaszonej, nierozpoznawalnej nawet przez znawców, wyjątkowo jasnej karnacji), ale czuł swoje czarne serce. Czarne ze zgrozy, że wszystko się kiedyś wyda. Czerniejące ze strachu, że zrobił kiedyś błąd. I nie uda się go naprawić. A Faunia Farley? Jego jesienna, ostatnia miłość? Była sprzątaczką i miała posprzątać galimatias myśli Silka. Nie wymiotła jednak niepokojów, tylko uzmysłowiła profesorowi, że każdy rodzi się ze skazą. I umiera: ze skazą. Ludzką skazą, która jest także zakażeniem dobrem. Dobro czasami kąsa mocniej. Zostawia trwalsze blizny. Także boli. Tego nauczyła Silka Faunia Farley. Po tej lekcji umarł. Nie posprzątała.


AMERYKAŃSKIE DZIEDZICTWO


Autor "Praskiej orgii" nie był i nie jest więźniem własnego stylu. "Kompleks Portnoya" posiada wiele innych jeszcze kompleksów. Seks, uzależniania, pochodzenie, chłód i dowcip. Każda nowa powieść pisarza może być zaskoczeniem. Ale najwybitniejszym, moim zdaniem, utworem Rotha z ostatnich lat jest chyba najskromniejsze objętościowo "Dziedzictwo". To proza autoterapeutyczna: dla twórcy i czytelnika. Roth nie jest wszechwiedzącym narratorem: dowcipnym, żydowskim cwanym lisem, nabijającym się z swojego pochodzenia; nie jest także kroniką amerykańską, erudytą, literackim bożyszczem. Nic z tych rzeczy. Pisarz jest tylko synem. Wystraszonym synem chorego ojca. Emocje opadły, ambicje uleciały. Mrożek pisał "Baltazara", walcząc z afazją, przypominając sobie zapoznane litery, całe kadencje zdań, które przywracały mu jego własne historie z przeszłości, z dzieciństwa, z wojennej trwogi. Roth też walczy z afazją. Z wdziękiem i niepokojem swojej prozy. W "Dziedzictwie" nie chce popisywać się talentem. Pragnie tylko zasłużyć na status kronikarza śmierci.

Ta niewielka książka jest zaklęciem. Prośbą do wróżki, która mogłaby wytłumaczyć dziecku, na czym polegała siła oddziaływania taty. Dziecko urosło, ma teraz zmarszczki, ma sławę i pieniądze – ale ciągle tego nie rozumie. Przecież byli sobie dalecy, zbyt się różnili: we wszystkim. Niepokój i ambicje syna, frustracje i apodyktyczny charakter ojca. Wielki pisarz i przeciętny agent ubezpieczeniowy, który musiał (chciał) utrzymywać rodziną. Na czym zatem polega dziedzictwo? Czy istnieje?

Ojciec Rotha umiera. Raz jest lepiej, raz gorzej. Całe strony dylematów czy ma poddać się operacji, czy nie (tata Rotha ma w tym czasie 86 lat). Nowotwór gardła, wielomiesięczna agonia, duma i prostota. Setki telefonów, wspólne wyjazdy, jakieś przeklęte koncerty. Chropowata miłość, papier ścierny niewypowiedzianych słów, niezapłacone rachunki win i urazów. Śmierć rozpisana na wiele dni. Naświetlenia, biopsja, zapuszczony ogród, szukanie opiekunki, zapominanie. Wreszcie finał: w końcu może nawet trochę już oczekiwany. A na tle tego oczekiwania: banalne repryzy, pocztówki wysyłane z dzieciństwa do dorosłości. Skargi ojca na charakter syna. Stosunek ojca do matki. Ból po jej śmierci. Ból dziecka po śmierci rodzica.

Kiedy pisarz próbuje sobie uzmysłowić na czym polegało dziedzictwo,  pisze, że nawet w tym momencie nie potrafi – nigdy się tego nie nauczył – histeryzować, wpadać w przesadę: życiową i literacką. A jednak z długiego listu wysłanego przez syna do ojca, wyłania się poruszające łkanie.  Niemowlaka, dziecka, chłopca, mężczyzny. Potem przyjdą inni. Korowód dziedzictwa nie ma kresu.