Patrząc z perspektywy czasu na lata osiemdziesiąte jako na dekadę, w której gwałtowne impulsy kontrkulturowe (punk; No Wave) ścierały się z równie silną falą neokonserwatyzmu spod znaku Reaganowskiej retroutopii, trudno nie dostrzec aktualności "Krwiożerczej rośliny" w całym jej paradoksalnym napięciu. Film
Cormana szybko trafił do domeny publicznej, co zaowocowało setkami powtórek i nieautoryzowanych seansów, czyniąc zeń coś w rodzaju B-klasowego evergreena: ukochanego ze względu na miks nieudolności i czaru, a także dzięki gatunkowej rozpiętości – film zaczyna się narracją z kroniki policyjnej, potem zmienia się w komedię sytuacyjną, makabreskę, horror, a wreszcie w gotycki moralizatorski żart. Jak zauważy po latach Pauline Kael z "New Yorkera", potrzeba było iście wizjonerskiego wglądu w mechanizmy popkultury, by dostrzec w tej mieszance pożywkę dla musicalowego hitu. A jednak to właśnie uczynił duet
Alan Menken i
Howard Ashman (odpowiednio: kompozytor i librecista), który w 1982 roku zaprezentował na Off-Off-Broadwayu swoją wersję
"Little Shop of Horrors". Przedstawienie zdobyło widownię przebojem, wspięło się na Off-Broadway i przeskoczyło Atlantyk wprost na West End – a po latach doczekało się nowego wystawienia już na samym Broadwayu (2003) jako najszacowniejszy klasyk. To właśnie sukces przedstawienia – utrzymującego się na Off-Broadwayu przez rekordowych pięć lat – skłonił producenta
Davida Geffena do przeniesienia musicalu na ekran, i to za niebagatelną sumę 25 milionów dolarów (blisko stukrotnie przebijającą sumę, jaką na swą trashową miniaturkę wyłożył niegdyś
Corman w błogiej nieświadomości, że kładzie fundament pod cudzą kopalnię złota).
Reżyserię filmu powierzono
Frankowi Ozowi, którego ogromne doświadczenie w ożywianiu kukiełek uniwersum
Jima Hensona – zarówno reżyserskie w
"Ciemnym krysztale" (1982) i
"Muppety podbijają Broadway" (1984), jak i głosowe w programach telewizyjnych i filmach, które dubbingował między innymi jako Miś Fuzzy, Świnka Piggy czy Mistrz Yoda – czyniło zeń idealnego kandydata do uczynienia ze śpiewającej rośliny przekonującej postaci filmowej (przy jednoczesnym zadbaniu o udane partnerstwo między nią a obecnymi na ekranie żywymi aktorami).
Fabuła musicalu w ogólnych zarysach trzymała się Cormanowskiego oryginału, rozbudowując wszakże liryczny wymiar relacji Seymour-Audrey, a także funkcjonalizując epizodyczną postać sadystycznego dentysty – w wersji
Ashmana i Menkena stawał się on głównym po (przechrzczonej z "Juniorki" na "Audrey II") roślinie czarnym charakterem opowieści. Musicalowy Seymour musi zatem nie tylko uporać się z pokusami sławy, zdobytej dzięki mocy zmutowanej sadzonki (pomyślanej przez
Ashmana jako figura napędzanego chlorofilem Mefistofelesa), ale także zawalczyć o ukochaną Audrey z rzeczonym dentystą, zagranym w filmie przez genialnego
Stevea Martina jako fuzja
Elvisa Presleya z Markizem de Sadeem i motocyklowym zakapiorem lat 1950. Kiedy po raz pierwszy poznajemy Orina Scrivello – bo tak nazywa się ów stomatolog z piekła rodem – pędzi on przez Manhattan na swym chromowanym motocyklu z rozwianą czupryną i wykonuje odę na cześć radości sprawiania bólu, jakiej nie wyśpiewał w kinie nikt wcześniej i której perwersyjnej pasji dorównać może chyba tylko nasza
Irena Kwiatkowska w masochistycznym klasyku Kabaretu Starszych Panów ("Tango kat"). Symboliczna kastracja osieroconego Seymoura (wdeptywanego w ziemię regularnie przez pana Mushnika, zagranego w filmie przez
Vincenta Gardenię) zakończy się w momencie, kiedy nakarmi on rosiczkę ciałem znienawidzonego dentysty, potwierdzając tym samym swój status wojownika o względy ukochanej kobiety. Oczywiście, apetyt rośliny bynajmniej nie ustanie.
Z perspektywy czasu
"Krwiożercza roślina" wydaje się filmem wzruszająco staroświeckim w sposobie realizacji: całość zdjęć zrealizowano w kontrolowanych warunkach angielskiego Pinewood Studios, wykorzystując wszystkie dostępne tam hale zdjęciowe i angażując armię niebywale uzdolnionych techników, na czele z
Lyle'em Conwayem. Był on odpowiedzialny za animowanie postaci Audrey II, rosnącej w oczach i pojawiającej się w gotowym filmie w aż sześciu rozmiarach: od niewielkiej brukselki z prowokacyjnie wydętymi ustami w scenie zakupu sadzonki, aż po ważącą tonę, spasioną na ludzkiej krwi morderczą bulwę XXL, wyśpiewującą nominowany do Oscara skowyt dumnego zabijaki – "Mean Green Mother from Outer Space" – której niebywałej mocy przydaje dudniący głos
Leviego Stubbsa (lidera grupy The Four Tops). Choć trudno w to uwierzyć w epoce CGI, wszystkie pojawienia się Audrey II na ekranie są rzeczywiste: nie mamy tu do czynienia ani z rysunkową animacją, ani z efektami optycznymi (w całym filmie są tylko dwa: zaćmienie słońca i rażenie prądem w finale). Zamiast tego dostajemy cuda animatroniki: kabli, tłoków, ukrytych prowadnic i sterowanych joystickami macek, którymi w końcowych fazach rozrostu rośliny zarządzała kilkudziesięcioosobowa ludzka armia, często w autentycznym pocie czoła. Wszystkie ujęcia, w których widzimy jednocześnie Audrey II i grających/śpiewających u jej boku aktorów, kręcone były w tempie 16 klatek na sekundę, co wymagało dwukrotnego spowolnienia gestów i ruchów warg. Aż dziw bierze, że materiał ten, wyświetlony następnie w tempie 24 klatek na sekundę, sprawia wrażenie absolutnie płynnego – nawet po upływie ponad trzech dekad obecność Audrey II na ekranie wydaje się (w dowolnym znaczeniu tego słowa) organiczna.
Kto wie jednak, czy kluczem do sukcesu całości nie jest obsada dwóch ról wiodących. Wspomniany juz
Moranis nie był co prawda ani komikiem równie ekspansywnym, jak obecny w tym filmie geniusz wariactwa
Steve Martin, ani równie ekscentrycznym, co partnerujący Martinowi w jednej – ale niezapomnianej – scenie
Bill Murray (wcielający się w masochistycznego pacjenta, spragnionego leczenia kanałowego). Mimo to szczególna umiejętność
Moranisa – łączenie chaplinowskiego liryzmu bezsiły z nutką groźnego szaleństwa – jest w
"Krwiożerczej roślinie" po prostu niezrównana. Ukryty za grubymi okularami Seymour jest odludkiem spokrewnionym z rosnącymi w siłę (zwłaszcza w latach osiemdziesiątych!) plemionami nerdów i geeków, ale ma w sobie też delikatność i czar gwiazd amerykańskiego kina niemego w typie
Harryego Langdona (podczas gdy jego okulary wydają się pożyczone od Harolda Lloyda). Kiedy Seymour wyśpiewuje "Grow for Me" – gorzki lament nad własną nieudolnością jako ogrodnika, zmieniający się w pełne grozy odkrycie faktycznych apetytów tytułowej rośliny – jest niebywale wzruszający i zabawny jednocześnie.
Jakby tego było mało, towarzysząca mu na ekranie
Ellen Greene wchodzi na jeszcze wyższy poziom aktorskiej magii: Audrey w jej wykonaniu to całkowicie oryginalna fuzja gotyckiej lalki Barbie i niewinnej seksbomby, śniącej skrycie o idyllicznym amerykańskim przedmieściu. Gdyby
Marilyn Monroe,
"Narzeczona Frankensteina" (1935) i
Debbie Harry mogłyby spłodzić wspólną córkę, byłaby nią właśnie Audrey: daleka kuzynka Rodziny Addamsów, nosząca zwichniętą rękę na temblaku z czarnej siatkowanej pończochy z sex shopu SM. Warto pamiętać, że
Greene nie tylko stworzyła postać Audrey w pierwszym wystawieniu Off-Off Broadwayowskim, ale grała ją później setki razy na West Endzie, a nawet w dużo późniejszym wznowieniu sztuki (u boku znacznie młodszego
Jakea Gyllenhaala jako Seymoura), co może świadczyć o tym, jak niepodrabialną całością okazała się jej kreacja. Absolutnym punktem szczytowym filmu Oza, a zarazem sekwencją musicalową godną stanąć obok klasycznych scen z musicali tzw. "złotej ery" Hollywoodu, jest solowy numer Audrey pt. "Somewhere Thats Green". To tutaj śpiewa ona swym sepleniącym, seksownie złamanym – a zarazem pełnym patosu – głosem pastiszową pochwałę amerykańskiej suburbii, gdzie obleczone plastikiem meble, różany ogródek i dom z dykty są gwarantami absolutnego szczęścia ("pachnącego sosną w aerozolu").
Patrząc z perspektywy czasu na lata osiemdziesiąte jako na dekadę, w której gwałtowne impulsy kontrkulturowe (punk; No Wave) ścierały się z równie silną falą neokonserwatyzmu spod znaku Reaganowskiej retroutopii, trudno nie dostrzec aktualności
"Krwiożerczej rośliny" w całym jej paradoksalnym napięciu. Z jednej strony jest to przecież klasycyzujący musical, a z drugiej – pastisz żywiący się postmodernistyczną ironią wobec śmieciowej kultury kina drive-in. Z jednej strony: narodził się w tym samym East Village, w którym jednocześnie pracowali i
Jim Jarmusch, i awangardzistki w typie
Beth B – a z drugiej zdobył szczyty hollywoodzkiej sławy. Z jednej strony utorował
Ashmanowi i
Menkenowi drogę do wytórni Disneya, którym ta ostatnia będzie zawdzięczać trwający do dziś renesans (to przecież oni napiszą piosenki do
"Małej Syrenki" [1989], która odmieni Disneya na zawsze i w której odpowiednikiem Audrey II będzie równie drag-queenowa ośmiornica Ursula). Z drugiej: wersja sceniczna była dzikim atakiem na szczytujący za Reagana konsumpcjonizm i kult materialnego komfortu, z czym wiąże się zresztą najbardziej dramatyczny aspekt historii powstania filmu.
Jaki to aspekt? Otóż w pierwszym odruchu
Oz i
Ashman chcieli zachować kontrkulturowe ostrze scenicznego oryginału i pokazać w finale, jak (komercyjnie rozmnożona) Audrey II przejmuje kontrolę nad USA, hipnotyzując populację i każąc się karmić krwią w zamian za ułudę ciągłego sukcesu. Zostało nawet nakręcone obszerne apokaliptyczne zakończenie (ze znakomitymi efektami specjalnymi
Richarda Conwaya, znanego z pracy przy
"Flashu Gordonie" [1980] i
"Brazil" [1985]), w którym klony Audrey II pożerały Nowy Jork, a w ostatnim momencie przebijały ekran i kłapały szczęką w stronę widzów (analogicznym gestem kończyła się wersja sceniczna). Niestety, po pokazach testowych okazało się, że publiczność absolutnie tego finału nie akceptuje – tym bardziej że zawierał on bluźniercze nieomal nawiązanie do pierwszego ujęcia filmu
"Patton" (1970), w którym na tle gigantycznej amerykańskiej flagi pojawiały się towarzyszące całej akcji czarnoskore dziewczęta z nizin (
Tichina Arnold,
Michelle Weeks,
Tisha Campbell; upozowane na gwiazdy w stylu wczesnego Motown) i wieszczyły amerykańską apokalipsę jako karę za tę samą chciwość, którą w tym samym czasie uświęcał niejaki Gordon Gekko w
"Wall Street" (1987).
Pragnący uniknąć finansowej klapy
David Geffen wymógł na
Ozie i
Ashmanie nakręcenie nowego happy endu (z niewielkim mrocznym twistem w postaci czającej się do powrotu Audrey II na idyllicznej podmiejskiej rabatce), który pozostawał jedynym dostępnym zakończeniem aż do roku 2012. To wtedy na DVD i Blu-ray trafiło pięknie odnowione zakończenie reżyserskie, liczące sobie w sumie 23 minuty. Dziś możemy się cieszyć
"Krwiożerczą rośliną" w dwóch pełnowartościowych wersjach; obydwu rezonujących z właściwą latom osiemdziesiątych obawą, że klasowe nierówności USA, połączone z pędem do konsumpcji, zaowocują wielkimi kłopotami. Otwierający całość numer zbiorowy – "Downtown (Skid Row)" – pozostaje jedną z bardziej przejmujących tamecznych interpretacji biedy, a wątek przybyszów z innych wymiarów rozsadzających amerykański system od środka łączy film
Oza z
"Gremlinami" (1984) i
"Pogromcami duchów" (1984). Jako że żyjemy w epoce turborecyklingu, wcale się nie zdziwię, jeśli wkrótce ujrzymy Audrey II ponownie, tym razem zapewne jako bohaterkę nowego serialu Netflixa, z opowieścią ukazaną z jej persektywy i z pełnym (koniecznie emancypacyjnym) backstory.