Festiwal w Karlowych Warach to bez wątpienia najważniejsza impreza filmowa w naszej części Europy. Organizatorzy udowadniają, że traktują ten status jako zobowiązanie i robią, co mogą, by przedstawić światu jak najbogatszą reprezentację kina z regionu. Podczas tegorocznej edycji starania te były widoczne szczególnie – filmy z Europy Środkowo-Wschodniej należały do najlepszych w całej festiwalowej stawce. Cieszy fakt, że wśród wyróżniających się tytułów znalazły się także propozycje z Polski. Zwrot w stronę kina z naszej części kontynentu zasygnalizował już sam wybór tegorocznego filmu otwarcia. Zamiast – jak bywało to ostatnimi czasy – sięgnąć po któryś z zachodnich hitów, postanowiono przypomnieć publiczności
"Miłość blondynki" zmarłego niedawno
Milosa Formana. Akcentów poświęconych największemu mistrzowi czechosłowackiej kinematografii było zresztą więcej. Hołd wybitnemu twórcy składali ze sceny giganci Hollywood –
Barry Levinson i
Tim Robbins, którzy przybyli do Karlowych Warów, by odebrać nagrody za całokształt twórczości.
Formana wspominano nie tylko we wzniosłych przemówieniach, lecz także z typowo czeskim luzem. Przed wybranymi projekcjami organizatorzy przypominali spot zrealizowany z okazji przyjazdu czeskiego mistrza do Karlowych Warów w 1997 roku. W krótkim filmiku
Forman siedzi naburmuszony w swym gabinecie i postanawia przyjąć poranną porcję leków. Chcąc rozdrobnić tabletki przed połknięciem, waha się przez chwilę, po czym używa do tego celu festiwalowej statuetki.
"Miłość blonynki"
Od Donbasu do Kremla Pokazana na otwarcie
"Miłość" nie zestarzała się ani trochę i utrzymała poziom nieosiągalny dla współczesnych twórców. Kilkorgu z nich udało się jednak przynajmniej do niego zbliżyć. Kolejne triumfy święcił w tym roku stały bywalec festiwalu
Siergiej Łoźnica, który przywiózł do Karlowych aż dwa filmy. Szczególnie cieszy sukces fabularnego
"Donbasu", będącego najbardziej spełnionym dziełem reżysera od czasu debiutanckiego
"Szczęście ty moje". Podobnie jak w tamtym filmie, urodzony w Baranowiczach twórca postawił na konstrukcję epizodyczną, demaskującą fragment po fragmencie, groteskowy charakter opisywanej rzeczywistości. Stosunek reżysera do "dziwnej wojny" rozgrywającej się na wschodzie Ukrainy ujawnia już pierwsza scena. Obserwujemy w niej przygotowujących się do roli aktorów, którzy za chwilę z pasją wcielą się w rolę rosyjskich "lokalsów" opisujących trudy życia w Donbasie przed kamerą propagandowej telewizji. Zbudowana w ten sposób metafora będzie towarzyszyć nam przez cały czas trwania projekcji. Zarówno na poziomie działań na froncie, jak i dyskusji w zaciszu politycznych gabinetów świat przedstawiony będzie miał w sobie coś z gry, iluzji, niedbale zainscenizowanego spektaklu. Jak jednak pokazuje spinający całość klamrą finał, nawet w zbudowanym na fałszu świecie okrucieństwo i przemoc muszą okazać się boleśnie autentyczne.
Jedna z najbardziej wymownych scen
"Donbasu" przedstawia rosyjskiego generała udzielającego wywiadu zachodniemu dziennikarzowi. Choć oficer zaczyna spokojnie, wraz z każdym zdaniem staje się coraz bardziej pobudzony. W końcu wykrzykuje rozmówcy w twarz, że po Ukrainie on i jego koledzy "wezmą się za kraje bałtyckie i Polskę". Jeśli ktoś chciałby uznać tę deklarację wyłącznie za efekciarski wymysł reżysera, powinien obejrzeć – zrealizowany również przez
Łoźnicę –
"Dzień zwycięstwa". W prezentowanym w Karlowych dokumencie bliźniacza deklaracja pada z ust uczestnika parady upamiętniającej zwycięstwo Armii Czerwonej nad nazizmem. Cała ta uroczystość, obchodzona przez przedstawicieli rosyjskiej mniejszości w Berlinie, wydaje się więcej niż osobliwa. W przerwach między wysłuchiwaniem butnych monologów uczestnicy degustują tradycyjne potrawy bądź kiwają się wesoło w rytm "Kalinki". Gdzieś obok miga mężczyzna w koszulce z podobizną Putina w wielkich ciemnych okularach i podpisem "Mr. President". Kiedy indziej dwa urocze foksteriery ciągną wózek z wielkim zdjęciem Stalina i podpisem "Dziękujemy ci, wodzu". Słowem, sielanka i karnawał na gruzach utraconego imperium – jednocześnie zabawny i przerażający.
"Donbas"
Podczas gdy
Łoźnica stworzył zbiorowy portret zwykłych ludzi, sierot po ZSRR,
Witalij Manski przedstawił w Karlowych film, w którym portretuje same szczyty władzy. W – zasłużenie wyróżnionym festiwalową nagrodą dla najlepszego dokumentu –
"Putins Witnesses" reżyser powraca do czasów, gdy jako autor rządowych kronik miał niemal nieograniczony dostęp do rozpoczynającego swą pierwszą kadencję prezydenta.
Manskiemu udaje się uchwycić ewolucję bohatera stopniowo poszerzającego zakres swojej władzy i potrafiącego przechytrzyć nawet najbliższych współpracowników. Szczególnie wymowne w tym kontekście okazuje się zestawienie dwóch sekwencji z udziałem poprzednika i architekta politycznej kariery Putina – Borysa Jelcyna. W pierwszej były rosyjski prezydent zasiada przy stole, by oglądać wieczór wyborczy i obserwować zwycięstwo namaszczonego przez siebie kandydata. Jelcyn mówi o Putinie w samych superlatywach i przekonuje, że wybrał go na następcę z grona aż 20 potencjalnych kandydatów. Politykowi wtórują licznie zgromadzeni bliscy, a kilkuletni wnuczek prezydenta krzyczy, że ma ochotę "głosować na PU-TI-NA!". Cięcie. Rok później. Ten sam salon, suto zastawiony stół, wokół świąteczne dekoracje. Kilka dni wcześniej Putin zatwierdził decyzję o zmianie rosyjskiego hymnu i powrocie do – nieznacznie zmodyfikowanej – wersji z czasów ZSRR. Wybór ten stanowi jawny sygnał odejścia od prozachodniego kursu obranego przez Jelcyna. Wykonane przez
Manskiego zbliżenie na twarz schorowanego, rozgoryczonego polityka mówi więcej niż słowa, którymi wyrazi za chwilę zdziwienie postawą protegowanego.
To jednak jeszcze nie koniec. Sprawa hymnu wraca w bezpośredniej rozmowie
Putina z
Manskim. Prezydent przekonuje filmowca do swoich argumentów, a gdy ten pozostaje sceptyczny, polityk mówi tylko: "Och, lepiej by było, gdyby pan się ze mną zgadzał" i posyła swój firmowy uśmiech. Dziś
Manski jest dysydentem i od czterech lat mieszka w łotewskiej Rydze.
Tylko bez paniki Polityka, choć wyjątkowo silnie obecna na festiwalu, nie zdominowała wszystkich środkowoeuropejskich filmów prezentowanych w tym roku w Karlowych Warach. Ujmowania jej wprost unikali choćby twórcy z Polski. Nie oznacza to, że prezentowane przez nich wizje świata nie były wyraziste.
"Via Carpatia" Klary Kochańskiej i
Kaspra Bajona to bodaj pierwszy polski film odnoszący się do problematyki kryzysu uchodźczego. Podobnie jak choćby
Gianfranco Rosi we
"Fuocoammare", choć z nie tak imponującym skutkiem artystycznym, twórcy pokazują niemożność porozumienia między przedstawicielami dwóch światów: względnie sytego oraz pogrążonego w biedzie i kryzysie. Widoczną w
"Via Carpatia" chęć wyraźnego opowiedzenia się po stronie słabszych widać także w
"53 wojnach". Pełnometrażowy debiut
Ewy Bukowskiej stanowi adaptację głośnej książki "Miłość z kamienia. Życie z korespondentem wojennym" Grażyny Jagielskiej. Podobnie jak autorce literackiego pierwowzoru reżyserce udaje się przedstawić dramat kobiety podporządkowującej swoje życie pasji męża. Ozdobę filmu stanowi zwłaszcza brawurowa kreacja
Magdaleny Popławskiej, która, wcielając się w dotkniętą traumą bohaterkę, pozostaje wyrazista, lecz pozbawiona efekciarstwa.
"Via Carpatia"
Jeszcze ciekawszym studium kobiecości okazała się
"Fuga" Agnieszki Smoczyńskiej. Twórczyni
"Córek dancingu" zdała arcytrudny test drugiego filmu, a przy okazji nie naraziła się na zarzuty o odcinanie kuponów od efektownego debiutu. W przeciwieństwie do
"Córek" "Fuga" nie jest ekscentrycznym musicalem, lecz pełnokrwistym, mrocznym thrillerem.
Smoczyńska reżyseruje go wirtuozersko – perfekcyjnie utrzymuje napięcie pomiędzy grozą a emanującym z dialogów humorem. Przy okazji robi świetny użytek z muzyki (doskonale budujące klimat piosenki Michelle Gurevich!) i pewną ręką prowadzi aktorów (autorka scenariusza
Gabriela Muskała,
Łukasz Simlat i dawno niewidziana na dużym ekranie
Małgorzata Buczkowska-Szlenkier).
"Fuga" to jednak znacznie więcej niż tylko popis rzemieślniczej sprawności. W opowieści o bohaterce, która próbuje wrócić do dawnego życia po utracie pamięci
Smoczyńska przedstawia opresyjność, z jaką patriarchalne społeczeństwo wymusza na kobiecie rozmaite powinności i zakazy. Przy okazji wzbudza także niepokój, przypominając o tym, jak kruchy może okazać się porządek, jaki nadajemy swojemu życiu.
"Fuga"
Ze zrozumiałych względów, najgłośniej mówiło się w Karlowych Warach o
"Ataku paniki" reprezentującym Polskę w Konkursie Głównym. Debiut
Pawła Maślony rozpoczął swą międzynarodową karierę niemal rok po premierze krajowej, ale wygląda na to, że warto było czekać. Na tle przyciężkawej konkursowej stawki absurdalny humor
"Ataku" wyróżniał się zdecydowanie na plus. Świadczy o tym choćby fakt, że jeszcze w trakcie festiwalu filmem
Maślony zainteresowało się wielu zagranicznych dystrybutorów.
"Atak" wzbudził zainteresowanie nie tylko branży, lecz także publiczności. W kilku miejscach odbiór widzów czeskich różnił się od reakcji Polaków. Podczas gdy w naszym kraju sceny przedstawiające aktywność bohaterki na erotycznym wideoczacie prowokowały raczej konsternację, w Czechach wzbudzały zdrową, bezpruderyjną wesołość.
"Atak paniki"
Choć
Maślonie nie udało się zdobyć żadnej nagrody, pozytywne reakcje na jego debiut stanowią dobrą prognozę na przyszłość. Zdolnemu reżyserowi wypada życzyć, by poszedł drogą
Tomasza Wasilewskiego. Twórca
"W sypialni" pokazał swój pierwszy film w jednym z festiwalowych konkursów, a kilka lat później awansował do sekcji "Horizons", która prezentuje dzieła mistrzów współczesnego kina.
Z podobnym statusem może już oswajać się tegoroczny triumfator festiwalu –
Radu Jude. Nagrodzone Kryształowym Globusem
"I Do Not Care If We Go Down in History as Barbarians" z pewnością nie jest jednak największym dokonaniem rumuńskiego reżysera i nie wytrzymuje porównania z przebojowym
"Aferim". W tamtym filmie
Jude udowodnił, że potrafi wpisać gorzką refleksję o rasizmie i konfliktach klasowych w atrakcyjne ramy opowieści łotrzykowskiej. W
"I Dont Care" po tamtej lekkości nie ma śladu. Wystarczyła raptem chwila seansu, by zorientować się, że gdy
Jude, zapowiadając seans karlowarskiej publiczności stwierdzał "seans trwa dwie i pół godziny, ale odczujecie je jak cztery", bynajmniej nie żartował. Tempo fabuły jest ślamazarne, a reżyserska strategia polegająca na łączeniu fikcji z dokumentem i inscenizowaniu "filmu w filmie" trąci dziś banałem. W tej sytuacji trudno oprzeć się wrażeniu, że – jak to często bywa na współczesnych festiwalach –
"I Dont Care..." nagrodzono nie za wartości artystyczne, lecz doniosłość poruszanych tematów. Nie da się bowiem zaprzeczyć, że opisana przez
Jude niechęć do konfrontowania się z niechlubną przeszłością własnego narodu i skłonność do przekłamywania historii stanowi problem wykraczający daleko poza granice Rumunii.
"I do not care..."
Pod względem czysto filmowym w tegorocznym konkursie znalazły się jednak znacznie ciekawsze propozycje. Jedną z nich było
"Redemption" w reżyserii Josepha Madmony'ego i Boaza Yacowowa. Izraelski duet wziął na warsztat pozornie zużyty schemat fabularny – opowieść o byłej gwieździe rocka, która prowadzi obecnie stateczne życie, ale postanawia wrócić na scenę. Menachem (zasłużona nagroda aktorska dla Moshego Folkenflika) nie czyni tego dla kaprysu, lecz z niezwykle istotnego powodu – potrzebuje zdobyć pieniądze na leczenie ciężko chorej córeczki. Na tym zresztą nie koniec zaskoczeń. Inaczej niż w większości podobnych opowieści twórcy rezygnują z ukazania efektownej przemiany bohatera. Mimo że przyjęta strategia przynosi sukcesy, Menachem pozostaje w głębi duszy tym samym człowiekiem – surowym, chłodnym i żyjącym według ściśle określonych nakazów religijnych. Jeśli przygoda z rockandrollem czegokolwiek go nauczyła, lekcja ta manifestuje się w sposób dyskretny, niemal niezauważalny. Tak jak w scenie, w której córeczka prosi Menachema, by pokazał, jak wykrzykiwał w amoku jej imię, gdy dzień wcześniej był przekonany, że zaginęła. Choć mężczyzna początkowo nie chce o tym słyszeć, ostatecznie łamie się i coraz bardziej podniesionym głosem wypowiada imię dziewczynki: "Geula". Całkiem możliwe, że właśnie obraz krzyczącego Menachem będzie tym, który najdłużej pozostanie w głowach większości widzów tegorocznego festiwalu.