Filmowe inwazje obcych nie muszą mieć dobrego pretekstu. Nie jest ważne, dlaczego kosmici atakują. Ważne, że atakują. Nie minął tydzień, odkąd świat obiegła wiadomość, że amerykańska agencja kosmiczna odkryła obce formy życia. Jeden z największych internetowych serwisów podał, że doktor Richard B. Hoover, astrobiolog w Centrum Lotów Kosmicznych w badanych przez siebie meteorytach odnalazł skamieliny obcych żyjątek. Ich ujawnione zdjęcia jako żywo przypominają obrazki ziemskich pasożytów, które znamy z opasłych podręczników biologii. Czas się bać! Toż dzięki filmowcom różnych epok i kultur wiemy doskonale, że przedstawiciele pozaziemskich cywilizacji rzadko przybywają w pokoju. Nie ma znaczenia, że kosmiczne włośnie są martwe od tysięcy lat – wciąż są groźne.
Kosmiczne inwazje trwają. Najświeższym łupem obcych są amerykańskie kina.
"Inwazja: Bitwa o Los Angeles" Jonathana Liebesmana właśnie zmiażdżyła konkurentów w walce o prymat w najmocniejszej kinowej lidze świata, zarabiając 36 milionów dolarów w weekend otwarcia. Widowiskowa wizja science fiction przyciąga. Nic dziwnego, w opowieści o kosmicznej bitwie Wellsowska
"Wojna światów" spotyka się z
"Kompanią braci", a fabuła komputerowej strzelanki zostaje podporządkowana patriotycznej wizji rodem z
"Helikoptera w ogniu". Amalgamat heroizmu, grozy, akcji i patosu to niemal gwarant kasowego sukcesu. Zwłaszcza jeśli jednymi z antybohaterów są przybysze z kosmosu. Starczy paru obcych, litry sztucznego śluzu, maszyna do wytwarzania mgły i kilka reflektorów udających lasery, aby otrzymać mieszankę uszczęśliwiającą prawie wszystkich fanów science fiction.
Źli i brzydcy Kluczem, który najczęściej otwiera portfele kinomanów, jest strach. Jego wywoływanie nie należy zresztą do najtrudniejszych – filmowa publika w gruncie rzeczy jest bardzo konserwatywna. Wystarczy pokazać coś obcego i nieznanego, a widzowie będą przerażeni. Teoretycy horroru i science fiction nie od dziś wiedzą, że najskuteczniejszym źródłem grozy jest przełamywanie obowiązujących porządków, łamanie praw natury (w klasycznym horrorze były to nekromancja i czary), rozbijanie spójnego, jednolitego obrazu świata poprzez wprowadzenie do niego elementów niezwykłych i obcych. A któż byłby bardziej obcy od… Obcego?
I choć w ostatnich latach popkulturowy rynek strachu został zmonopolizowany przez bezzębne wampiry oraz całkiem dobrze uzębione zombie, kosmici trzymają się mocno. Przekonują o tym filmowe i serialowe nowości. Choćby
"Matki w mackach Marsa" Simona Wellsa, disnejowska opowiastka o chłopcu ratującym swą matkę z rąk kosmitów, którą właśnie możemy oglądać na ekranach polskich kin. Niestety ta technologiczna perełka, w której realizatorska woltyżerka i reżyserskie popisy zepchnęły fabułę do roli pretekstu, nie przeraża. Głównie dlatego, że jest banalną afirmacją najbardziej tradycyjnej spośród współczesnych wartości: rodziny. Ugrzeczniona opowiastka o chłopcu, co się Marsjanom nie kłania, jest w istocie hołdem dla ludzkiego gatunku, człowieczej miłości i matczynych instynktów. To właśnie chęć posiadania takowych przez mieszkańców Czerwonej Planety sprawia, że Ziemia staje się miejscem ich inwazji.
Podobną optykę przyjmują również twórcy
"V: Goście", serialu telewizyjnego, który już drugi rok radzi sobie w ramówce amerykańskiej stacji ABC. Remake klasycznej mini-serii
"V" z 1983 roku to kolejny z hymnów pochwalnych śpiewanych na cześć naszego gatunku. Nic to, że przybysze, których statki zawisły nad największymi miastami świata, posiadają technologie, o których nie śniło się naukowcom z MIT, większość chorób leczą za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a podróż z Nowego Jorku do Paryża zajmuje im kilka sekund. Nic to. W przeciwieństwie do homo sapiens nie mają bowiem duszy, nie są zdolni do miłości czy jakichkolwiek innych uczuć. Aby więc podbić naszą piękną planetę, muszą rozwiązać tajemnicę ludzkiej duszy, zrozumieć ją, wypreparować i pokonać. W innym przypadku na nic się zdadzą ich technologiczne nowinki. W amerykańskim serialu tym, co najbardziej interesuje agresywnych przybyszów, jest nasza wyjątkowa natura. Bo autorzy
"V: Goście" nie tylko chcą nas przestraszyć. Próbują jednocześnie połechtać naszą gatunkową, zbiorową próżność.
Autorzy klasycznego kina science fiction zdecydowanie częściej stawiają jednak na strach w czystszej postaci. Nie potrzebują tak subtelnych wyjaśnień dla kosmicznych inwazji, jak próba wydestylowania ludzkiej duszy. Zdecydowanie lepiej sprawdzają się bardziej przyziemne argumenty: filmowi kosmici przybywają do nas, aby naszym kosztem zdobyć przyjazne miejsce do życia, lub też chcą zagarnąć nasze surowce.
Właśnie takie haniebne cele przyświecały kosmitom w
"Dniu niepodległości" Rolanda Emmericha. Obcy, których statki zawisły nad największymi miastami, nie przekonywali jak Anna, przywódczyni z
"V: Goście", że przybywają w pokoju. Kosmici
Emmericha naparzali. Ich potężny laser rozwalał w drzazgi Biały Dom, jednocześnie zapisując ważną kartę w historii hollywoodzkich efektów specjalnych. Blockuster
Emmericha miał wszystko, co mieć musiał – prostą akcję, nieznośną (choć przecież smakowitą) dawkę patosu, porcję humoru uosabianą przez
Willa Smitha, wątek rasowy uosabiany przez tego samego aktora oraz partnerującego mu
Jeffa Goldbluma, wreszcie – amerykańskiego prezydenta (
Bill Pullman), którego miłość do ojczyzny była równie wielka, co jego krasomówcze talenty.
"Dzień niepodległości"
Filmowe inwazje obcych nie muszą mieć dobrego pretekstu. W większości przypadków parę minut po opuszczeniu kinowej sali zapominamy, po jakie precjoza przybyli na Ziemię nasi kosmiczni wrogowie. Nie jest ważne, dlaczego atakują, ważne, że atakują. Liczy się akcja, poczucie zagrożenia, napięcie, jakie obcy mogą budzić w widzach. Ale szczególne okoliczności otwierają także szanse dla nowych bohaterów.
Gdy w
"Wojnie światów" Spielberga kosmici atakowali naszą planetę, grany przez
Toma Cruise’a robotnik mógł się przeobrazić z godnego pożałowania frajera w mężnego obrońcę swych latorośli – opiekuńczego faceta, co się nie kłania oślizgłym przybyszom i dla rodziny ratowania zrobi więcej niż hetman Czarniecki dla ocalenia ojczyzny przed szwedzkim potopem. Nie on jeden dzięki szczególnym okolicznościom miał szansę odkryć swoje prawdziwe oblicze. Bohater
"Potworów" Garetha Edwardsa, które w czerwcu pojawią się na naszych ekranach, aby dotrzymać obietnicy złożonej swojemu szefowi, musi odrzucić pokusy egoizmu i odbyć niebezpieczną podróż z urodziwą córką pryncypała. Dla pani doktor granej przez
Jennifer Connelly w
"Dniu, w którym zatrzymała się Ziemia" Scotta Derricksona (remake'u jednego z najlepszych zimnowojennych filmów fantastycznych) przybycie obcych na naszą planetę jest próbą szlachetności i moralności; zaś dla młodych bohaterów
"Żołnierzy kosmosu" Paula Verhoevena starcie z przybyszami jest weryfikacją ich odwagi, sprawności fizycznej i psychicznej odporności.
Są wśród nas Kluczem do pokonania najeźdźców jest bowiem odporność na stres. O ile jednak można nie bać się wielgachnych robali, którymi straszy
Verhoeven, pokracznych stworów z
"Wojny światów" czy innej maści międzygalaktycznych pokrak, o tyle niektórych stworów nie sposób się nie zlęknąć. Choćby tytułowych bohaterów filmu
Stephena Chiodo "Mordercze klauny z kosmosu", którzy lubują się w ludzkim mięsie i są równie straszni, co absurdalnie śmieszni. Mniej zabawni, za to równie straszni są ci spośród kosmitów, którzy nie wyróżniają się dziwacznym wyglądem, nie mają trójkątnej głowy, zielonej cery i długich kończyn. Także tych nie brak w annałach science fiction.
"Coś"
Jednym z tych kosmicznych straszaków, którego trudno było zidentyfikować, był czarny charakter z
"Coś" Johna Carpentera. Twórca kultowych horrorów, autor
"Halloween" i
"Ucieczki z Nowego Jorku" sięgnął do jednego z klasyków science fiction lat 50-tych, by przerobić go na modłę kina gore. O ile filmowy pierwowzór,
"Istota z innego świata" Christiana Nyby'ego był jednym z bardziej typowych przykładów zimnowojennej propagandy, w której filmowy kosmita był emanacją antykomunistycznych fobii, o tyle wersja
Carpentera wyrzekała się politycznych ambicji. Jego
"Coś" miało straszyć. I robiło to całkiem skutecznie. Opowieść o obcym, który potrafi zmieniać kształty, upodabniać się do swej ofiary i mordować na całkiem wymyślne sposoby, była horrorowatą pulpą wymieszaną z elementami kina fantastycznego.
Do podobnych fabularnych schematów odwoływali się twórcy innych klasyków science fiction,
"Inwazji porywaczy ciał" Dona Siegela z 1956 roku oraz dwadzieścia dwa lata późniejszego remake'u tegoż obrazu –
"Inwazji łowców ciał" Philipa Kaufmana. Także tutaj wróg pozostawał w ukryciu. Obcy przybywali na Ziemię podstępnie, ze statków kosmicznych zrzucane były zarodniki, które rozwijały się na pospolitych roślinach. Gdy nieszczęsny homo sapiens wchodził w kontakt z takim zarodnikiem, szybko przemieniał się w bezmyślnego, acz wrednego zombie, który fizycznie nie różnił się od ludzkiego pierwowzoru, lecz pozbawiony był jakichkolwiek uczuć. I choć w filmie
Siegela widziano metaforę maccarthyzmu i czytano go jako polityczny manifest, po pięćdziesięciu pięciu latach
"Inwazja porywaczy ciał" jest jednym z nielicznych filmów epoki, który budzi strach, a nie tylko rozrzewnienie kinomanów i ironiczny uśmiech mniej wyrozumiałej publiki (patrz -
"Plan dziewięć z kosmosu" Eda Wooda z 1959 roku).
"Marsjanie atakują"
Kosmici nie zawsze są jednak tak straszni jak ci z filmów
Siegela i
Carpentera. Czasem bywają całkiem sympatyczni i śmieszni. Kto widział
"Marsjanie atakują!" Tima Burtona z 1996 roku, chyba najlepiej obsadzony film science fiction w historii X Muzy, wie, że inwazja obcych równie dobrze może być pretekstem do przedniej zabawy. W swym filmie
Burton naśmiewał się bowiem z amerykańskiej kultury, ze szlachetnych filmowych prezydentów i patriotycznych klisz. W jego filmie wszystko było na opak. Marsjanie byli komiczni, wojskowi – głupsi niż zazwyczaj, a mesjaszem miał się okazać chłopak, któremu nie dalibyśmy wyprowadzić psa na spacer.
Z kosmitami fajno jest Nie trzeba zresztą być etatowym prześmiewcą i specem od czarnych komedii, by przełamywać schematy. Już w
"Tej wyspie Ziemii" Josepha M. Newmana, kolejnym z zimnowojennych obrazów lat 50-tych, wśród nikczemnych obcych znajdował się jeden sprawiedliwy, który pomagał głównym bohaterom zbiec ze statku Metalunian i zapobiec zagładzie naszej niebieskiej planety.
Że wśród kosmitów znajdziemy poczciwców, przekonywała też jedna z najgłośniejszych komedii science fiction lat 90-tych,
"Faceci w czerni" Barry’ego Sonnenfelda. Ten ostatni pokazywał, że w gruncie rzeczy kosmici są całkiem przyjaźni. Owszem, mogą się czasem wkurzyć, ale któż z nas utrzymałby nerwy na wodzy, gdyby po 17 trylionach mil podróży musiał przechodzić trzygodzinną odprawę w porcie lotniczym. Obcy
Sonnenfelda są jednak pocieszni – żyją sobie spokojnie na Manhattanie, jadają pierogi, a dzięki ich technologiom ludzkość zna kuchenki mikrofalowe i zapięcia na rzepy. Jedni są ciapowaci, inni inteligentni i zabawni, jeszcze inni – mroczni. Bo przecież i wśród obcych zdarzają się czarne owce.
W nauczaniu tolerancji wobec kosmitów niemałe zasługi ma także
Steven Spielberg – nic to, że przed kilkoma laty straszył nas
"Wojną światów". Wcześniej pokazywał, że science fiction nie jest skazane na powielanie schematów kina grozy. Gdy w 1977 roku zrealizował swoje
"Bliskie spotkania trzeciego stopnia", zaskoczył wielu. W czasach, gdy widzowie przyzwyczajeni byli do zimnowojennych jednoznaczności i politycznych podtekstów,
Spielberg pokazał kosmitów jako przyjaźnie nastawionych przybyszów. Spotkanie z obcym, jakie następowało w finale filmu, miało w sobie coś z epifanii. Nieprzypadkowo
Roger Ebert, jeden z najwybitniejszych amerykańskich krytyków, określił ten film "jednym z najwspanialszych doświadczeń kinomana". Dzięki nakręconemu pięć lat później
"E.T.", pięknej bajce o przyjaźni kosmity i chłopca,
Spielberg pokazał, że w kinowym mainstreamie jest także miejsce dla poczciwych przybyszów.
Między innymi dzięki jego filmom kilka lat później jednym z największych telewizyjnych hitów stał się
"ALF", opowieść o najsympatyczniejszym i najzabawniejszym kosmicie, jakiego widziała kultura popularna, a przez ekrany kin przewinęła się inna, bardzo udana opowiastka o pociesznych kosmitach,
"Ziemskie dziewczyny są łatwe" Julien Temple, w której samotna fryzjerka grana przez
Geenę Davis stawała się obiektem westchnień trzech przybyszów z obcej planety.
Dziś nikt już nie musi odkłamywać mrocznego wizerunku kosmitów. Popkultura XXI wieku jest bowiem pluralistyczna. Tych, którzy lubią się bać najazdu obcych, chętnie nastraszy
Jonathan Liebesman. Ci, którzy lubią sympatycznych kosmitów, wkrótce będą się mogli spotkać z
"Paulem", pociesznym przybyszem z komedii Grega Mottoli. Natomiast dla tych, którzy od międzygalaktycznych strzelanin i jajcarskiej zgrywy wolą egzystencjalne refleksje w stylu
Alberta Camus, zawsze zostaje niezwykły
"Dystrykt 9" Neilla Blomkampa. W końcu rynek filmowych kosmitów jest dziś tak szeroki, że każdy znajdzie w nim obcego skrojonego na miarę swych potrzeb i oczekiwań.
***
Więcej tekstów publicystycznych znajdziecie w dziale Filmweb24 Magazyn, gdzie regularnie ukazują się eseje, felietony, recenzje, wywiady i relacje z festiwali filmowych.