Tomasz Bagiński planuje film o powstaniu warszawskim. Taki, który na nowo ustawi nam kurs na patriotyzm, a jednocześnie sprawi, że popcorn stanie w gardle. A ja mam już nawet hasło reklamowe na sprzedaż:
"Dojrzały jak Kanał, zajebisty jak 300".
Szkice koncepcyjne pokazują, że
Bagiński nie żartuje. Żołnierze Wermachtu są zakutani w masywne pancerze, esesmani to biomechaniczne potwory. Załamany powstaniec klęczy, a za nim płomienie po horyzont i armia humanoidalnych maszyn. Trochę tu steampunku, szczypta filmowego
"Hellboya", okupanci wyglądają jak Bracia Stali z serii "Fallout" skrzyżowani z Helghastami z "Killzone’a" – wszystko zapośredniczone, opatrzone, dobrze znane miłośnikom sci-fi, gier i komiksów. Śmiem wątpić, że pokolenie licealistów, z którym dialog chce nawiązać
Bagiński, będzie urzeczone oryginalnością jego wizji (no, chyba że na zasadzie "pierwsze polskie…" i tak dalej). O wiele bardziej od samego utworu frapuje jednak głos rewolucjonisty, którym w sierpniowym numerze "Filmu" reżyser odpowiadał na pytania Karoliny Pasternak. Przekaz (wbrew czy zgodnie z intencjami, to bez znaczenia) był klarowny: jeszcze nie jest w Polsce za późno na Amerykę.
Casus
Bagińskiego, który pyta, czym jest "sztuka wysoka" i za wszelką cenę chce podkreślić swój egalitaryzm (choć wszyscy pamiętamy
"Katedrę" i
"Sztukę spadania"), przypomina o istnieniu psychologicznej reakcji obronnej zwanej wyparciem. Jakby za deklaracją, że czas zrobić sobie przerwę od krótkich form i nakręcić pełnometrażowy film, automatycznie szło przeświadczenie, że nie warto już chować swojego prawdziwego "ja" za maską Artysty. Zamiast, korzystając ze swojego autorytetu wśród najszerszej publiczności, oswajać widzów z utworami wymagającymi namysłu,
Bagiński mówi wprost, że chodzi mu o pif-paf i emocje. Nie chce zmierzyć się z problemem powstania, zastanowić, czy było warto i czy młodych to w ogóle obchodzi. Zależy mu jedynie na tym, żeby efektownie odmalować rzeź.
Teoretycznie nie powinno się pisać o filmach, które nie powstały, ale przecież to sam twórca wymusił rzeczoną sytuację, obwieszczając, że oto w jego głowie kiełkuje coś niezwykłego.
"Hardkor 44" (tytuł roboczy) zobaczymy jeszcze przed Euro i końcem świata. Na obecnym etapie pomysł rozsądnie jest nazwać "ryzykownym".
Bagiński, jak wielu myślących ludzi, nie chce rozmawiać o naszej historii na stojąco i z zaciśniętymi pośladkami. Chciałby jedną mitologię zastąpić inną. Marzy mu się film w stylu
"300", z "nawalanką" i "fruwającymi czołgami". Problem w tym, że postanowił złapać dwie sroki za ogon – oddać symbole narodowe Kowalskiemu i Nowakowi, jednocześnie "olewając" (to cytat) historię i spychając powstanie na drugi plan. Taką pop-narrację młodociana widownia przeżuje i wypluje szybciej niż autor zdąży powiedzieć "placek z jagodami". Zgadzam się, że nasze martyrologiczne konwencje nadają się do wymiany. Nie sądzę jednak, żeby rozwiązaniem był język kina amerykańskiego, zakorzeniony w odmiennej mentalności i wynikający z innego sposobu myślenia o kinie. Autor
"Kinematografu" nie powinien się zastanawiać, jak zmusić widzów, żeby po seansie szukali swojej szczęki i gałek ocznych, lecz jak ich przekonać, że to, co oglądają, jest w pierwszej kolejności immanentną częścią polskiej kultury. Tego zadania nie odwalą za niego chłopcy z Armii Krajowej, zwłaszcza z cybernetycznym wunderwaffe na karku.
Na zdjęciu ilustrującym wspominany wywiad Bagiński mruży lewe oko i zadziornie unosi prawą brew:
"A ty, jaki film o powstaniu warszawskim chciałbyś zobaczyć?". Sorry, ale na pewno nie taki.