Relacja

CANNES 2018: Na jałowym biegu

autor: /
https://www.filmweb.pl/article/CANNES+2018%3A+Na+ja%C5%82owym+biegu-128200
CANNES 2018: Na jałowym biegu
W Cannes wystartował 71. Międzynarodowy Festiwalu Filmowy, więc i my ruszamy z filmwebowymi relacjami. Na dobry (?) początek Michał Walkiewicz zaliczył dwie propozycje konkursowe – otwierający imprezę nowy film twórcy "Rozstania" i "Klienta" Asghara Farhadiego, "Wszyscy wiedzą", oraz niezależną propozycję z Egiptu – "Yomeddine" w reżyserii A.B. Shawky'ego

***

Ćwiczenia obowiązkowe (recenzja filmu "Wszyscy wiedzą", reż. Asghar Farhadi)

Wszyscy wiedzą, czego się spodziewać. Irański mistrz Asghar Farhadi zmienia języki, miasta i kulturowe konteksty, ale wciąż opowiada o komunikacyjnym impasie, społecznym rozwarstwieniu oraz problemach, które łatwiej przemilczeć, niż rozwiązać. Tym razem – w ramach strategii artystycznej przywodzącej na myśl dokonania późnego Woodyego Allena – zabiera kamerę na hiszpańską prowincję i sięga po chwyt narracyjny, który mógłby efektywnie zastosować z zawiązanymi oczami, na kacu, po nieprzespanej nocy. Podobnie jak w doskonałym "Co wiesz o Elly?", wrzuca do kociołka kilkanaście postaci, po czym jedną usuwa i włącza palnik. Wówczas, podczas sztormu, zaginęła dziewczyna, którą liberalne towarzystwo chciało wyswatać z zamożnym rozwodnikiem. Teraz, w trakcie ulewy, w powietrzu rozpływa się buntownicza nastolatka z równie liberalnej rodziny. 


Kiedy mieszkająca z mężem w Buenos Aires Laura (Penelope Cruz) powraca do Hiszpanii na wesele siostry, a seria landszaftów, pocztówek z winnic oraz innych świadectw wiary w piękno świata zdaje się nie mieć końca, domyślamy się że cumulusy nadciągają – nie wiadomo tylko, z której strony. Farhadi szybko odkrywa jednak karty: tańce, wspominki oraz wymiany czułych spojrzeń pomiędzy Laurą a jej dawnym kochankiem Paco (Javier Bardem) kończą się w momencie, gdy po córce kobiety, Irene (Carla Campra) zostają tylko tajemnicze wycinki prasowe oraz niepościelone łóżko. Porywacze wysyłają sms-y, składają żądania i grożą na potęgę, lecz to, co najciekawsze, dzieje się oczywiście pomiędzy członkami familii: demony przeszłości wystawiają łby, bohaterowie rozdrapują zasklepione rany, a bezlitosne fatum zmusza wszystkich do rachunku sumienia. Mają z czego się spowiadać. 

Ktoś powie: kino autorskie. Ja odpowiem, że Farhadi stoi w miejscu. Być może kręci całe życie jeden film, jak Renoir przykazał, ale wychodzi na tym coraz gorzej. Początkowe partie utworu, utrzymane w klimacie niezobowiązującej bukoliki, są tak oczywiste w swojej dramaturgicznej funkcji, że trudno traktować je poważnie – w końcu wstrząs jest nieunikniony, podobnie jak gatunkowy zwrot w stronę thrillera. I nawet pomimo faktu, że reżyser świetnie oddaje wielokierunkową dynamikę rodzinnych relacji, a operator porusza się wśród weselników niczym baletmistrz, trudno dostrzec w nich coś więcej niż przydługą ekspozycję oraz gwarancję perfekcyjnie opanowanego warsztatu. Cóż, nie będzie chyba dla nikogo zaskoczeniem, że reżyser tej klasy nawet na obczyźnie potrafi ustawić kamerę i uchwycić środowiskowy koloryt. 


Całą recenzję można przeczytać TUTAJ
***

Spokojny Egipcjanin (recenzja filmu "Yomeddine", reż. A.B. Shawky)

Czasem jeden cud to za mało. Wprawdzie Beshay (Rady Gamal) został wyleczony z trądu, lecz powykręcane stawy, zdeformowane dłonie i obsypana krostami twarz wciąż skazują go na życie w kolonii na głębokiej, egipskiej prowincji. W pierwszej scenie filmu widzimy, jak buszuje po wysypisku śmieci, przerzuca niezdarnie ciężkie kamulce, a z gruzowiska wygrzebuje Świętego Graala – ledwie zipiącego walkmana. Jednak wraz ze śmiercią żony, dla której walkman miał być prezentem, Beshay traci grunt pod nogami i stawia wszystko na jedną kartę: w poszukiwaniu swojego ojca wyrusza do świata "zdrowych" ludzi. Towarzyszy mu Obama (Ahmed Abdelhafiz), osierocony dzieciak, który ksywkę dostał po "gościu z telewizji". 


Reżyser i pisarz A.B. Shawky już raz opowiedział tę historię – w krótkim dokumencie z 2009 roku. Nic dziwnego, że jego pełnometrażowy debiut również zaczyna się jak kino faktu: podglądany przy najprostszych czynnościach, w trakcie rozmów z przyjaciółmi, podczas snu i harówki na wysypisku, Beshay ma w sobie coś ze skromnych i zarazem większych niż kino bohaterów Michaela Glawoggera ("Śmierć człowieka pracy") – trudną do uchwycenia szlachetność, wypisane na twarzy poczucie godności, a także głęboko skrywany smutek. Później, gdy zszyte w zgrabną narrację skrawki jego codzienności ustępują miejsca klasycznemu kinu drogi, jest już nieco gorzej: gatunkowe klisze, znajome tropy i epizodyczna fabuła jakoś nie chcą się skleić ze społeczną krytyką, którą uprawia Shawky. Ale nawet kiedy reżyser zaczyna kręcić film młotkiem, a Beshay wykrzykuje, że też jest "istotą ludzką" lub śni o pięknym i gładkim ciele, całość ratuje charyzma głównych bohaterów. 

Całą recenzję można przeczytać TUTAJ