Felieton

Bestia nie zdycha, Piękna pięknieje

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Bestia+nie+zdycha%2C+Pi%C4%99kna+pi%C4%99knieje-82444
Polska premiera disnejowskiej "Pięknej i Bestii" odbyła się prawie dwadzieścia lat temu – przyszła zatem pora na "wydojenie z kasy" wszystkich tych, którzy w roku 1993 wpatrywali się jak cielęta w najbardziej dochodową wówczas animację w dziejach, a obecnie wychowują już własne pociechy i marzą o nakarmieniu ich nostalgią za przed-cyfrową prehistorią. I rzeczywiście, na nasze ekrany niedawno trafiła "ulepszona" – bo trójwymiarowa – wersja filmu, który swego czasu (o ile dobrze pamiętam) krążył po polskim rynku wideo-piratów w wersji niemieckojęzycznej z doklejoną chrypką lektora Tomasza Knapika (jego gardłowa interpretacja głosu Bestii przebijała oryginał).

Być może jest to też dobra okazja, by skonfrontować siebie samego z filmem, który – na dobre i na złe – pomógł ukształtować pokoleniowe wyobrażenie o tym, czym jest miłość spełniona i prawdziwa. Opowieść o rezolutnej Belli, trafiającej do zamku zaklętego w Bestię księcia i zdejmującej klątwę z jego właściciela mocą szczerej miłości, jest jednym z filmów niemożliwych do zapomnienia, jeśli tylko obejrzeć go wystarczająco wcześnie na życiowej drodze (dla dzisiejszych rodziców może to być tyleż zachętą, co przestrogą, jeśli chcą, by ich dzieci miały choć trochę inne sny i marzenia od nich samych).

Pod względem wizualnym Bella to jeden z doskonalszych produktów wytwórni Disneya, mimo że jest rysunkowym składakiem – ma wielkie oczy jelonka Bambiego, pączkującą kobiecość Ariel z "Małej Syrenki", a także – last but not least – błękitną sukienkę, białą bluzkę i pleciony koszyk Dorotki z "Czarnoksiężnika z Oz". Podobnie jak ta ostatnia, Bella marzy o wyrwaniu się poza prowincjonalny świat, jaki ją otacza – pierwszy numer muzyczny w filmie jest jednocześnie zbiorowym wykrzyczeniem lokalnej tożsamości przez mieszkańców francuskiej wioski oraz aktem odcięcia się głównej bohaterki od jej ograniczonych ziomków. Bella czyta, myśli i marzy – jej zatopiona w książkowych snach słodycz wydaje się graniczyć z feministycznym buntem i zniecierpliwieniem.

Takie ustawienie postaci Belli – jako obyczajowej rewolucjonistki in spe – zrywa z kanoniczną wersją baśni autorstwa Charles'a Perraulta, ale i tak pozostaje niczym wobec przeformułowania samej Bestii na potrzeby kreskówki. Cały film Disneya jest bowiem opowieścią o okiełznaniu gbura: kiedy Bella trafia do zamku Bestii, ten traktuje ją w sposób brutalny i bezpardonowy, ku rozpaczy swych zaklętych w przedmioty codziennego użytku sług (którzy dobrze wiedzą, że jeśli ich pan nie złagodnieje i nie rozkocha w sobie Belli, to rzucony na nich wszystkich czar stanie się wkrótce wieczystym wyrokiem).

W bajce Perraulta odbiorca nie ma dostępu do tej wiedzy: o klątwie dowiadujemy się dopiero w momencie jej uchylenia, a ponadto jest ona przypisana "złej czarownicy", a nie – jak w filmie – wróżce pragnącej ukarać pychę i bezduszność księcia. Książkowa Bestia od początku przejawia wielkie ucywilizowanie ("Gdy zostali sami, potwór wziął dziewczynę za rękę i delikatnie posadził obok siebie, potem wybrał z półki książkę i czytał Pięknej cudowne opowieści", jak czytamy w przekładzie Małgorzaty Andrzejewskiej). Wersja Disneya ustawia sens opowieści zupełnie inaczej – to Bella, roztropna (nawet jeśli nierealistycznie nowoczesna) dziewczyna z ludu, uczy Bestię dobrych manier i ogłady, podobnie jak czynił to profesor Higgins z Elizą w "My Fair Lady".

Oryginał Perraulta w ogóle nie miał czarnego charakteru; w filmie jest nim zadufany osiłek Gaston, reprezentujący uogólnioną próżność rodzaju męskiego. Mimo że w filmie Disneya w zasadzie nie ma śladów niepokojącego erotyzmu, jaki przenikał wersję Jeana Cocteau z 1946 roku (gdzie zamczysko Bestii wypełnione było wszędobylskimi, zmysłowymi dłońmi), to i tak postać Gastona – rozochoconego samca – nie pozwala zapomnieć, że sens baśni jest ściśle związany z seksem. Wersja Perraulta traktowała o konieczności porzucenia ojca na rzecz małżonka i przezwyciężenia dziewiczego strachu przed męskim ciałem ("bestią"). Jest znakiem czasu, że inteligencja filmowej Belli czyni ją całkowicie odporną na erotyczny urok Gastona. Dla Belli i widza Gaston pozostaje fizycznie atrakcyjny co najwyżej w teorii, mimo że ma na podorędziu wpatrzone weń jak w obraz trzy piersiaste gracje, a także pomocnika imieniem Lefou, który wydaje się w nim zakochany równie beznadziejnie, co całe miasteczko (to on inicjuje pamiętną pieśń o krzepie swego pracodawcy). Spryt wersji disnejowskiej polega na tym, że macho Gaston czyha zarówno na ojca Belli, jak i na Bestię, tak że całe zło zostaje ulokowane w jego narcyzmie, a Bestia może spokojnie przeistoczyć się w finale w gładkiego blond Kena z lwią grzywą i dobrze zarysowanymi mięśniami – jakby żywcem wyjętego z pensjonarskich snów, na których niejeden boys band zbił ciężkie pieniądze.

Oglądany po latach film jest równie porywający, co zawsze – w czym duża zasługa oprawy muzycznej Alana Menkena i Howarda Ashmana, którzy z premedytacją pomyśleli całość jako animowane wcielenie broadwayowskiego musicalu (jakim, nota bene, "Piękna i Bestia" w końcu stała się także w sensie dosłownym). Z dzisiejszej perspektywy jeszcze lepiej widać, jak ważnym punktem zwrotnym w historii mainstreamowej animacji okazał się ten film. Nie tylko po raz pierwszy wykorzystano w nim na tak dużą skalę animację trójwymiarową (w pamiętnej sekwencji balowej, w której kamera nurkuje i wzlatuje wokół tańczących bohaterów, a za oknami rozpościera się ultramarynowe niebo), ale ponadto był to pierwszy pełny metraż wytwórni Disneya kierowany tak wyraźnie zarówno do dzieci, jak i do dorosłych. Sam fakt, że projekt powstał wedle klasycznie napisanego scenariusza, w przeciwieństwie do zwyczajowego rozwijania opowieści ze storyboardów i szkiców, mówi – zdaniem Leonarda Maltina, autora monografii "The Disney Films" – sam za siebie. Co więcej, wytwórnia z rozmysłem pokazała nieukończoną wersję w ramach prestiżowego Nowojorskiego Festiwalu Filmowego w 1991 roku, co podgrzało atmosferę i od razu ustawiło odbiór o kilka poprzeczek ponad zwyczajnym kinem familijnym.

 

Ukoronowaniem tej strategii była pierwsza w historii (i do dziś powtórzona tylko przez "Odlot" i "Toy Story 3") nominacja do Oscara w kategorii najlepszego filmu roku, którą niestety nie mógł się już cieszyć – zmarły na AIDS przed premierą filmu – Ashman. Co prawda w marcu 1992 statuetka powędrowała do innego filmu o pięknej i bestii, ale był on znacznie mniej optymistyczny w swych konkluzjach – o ile bowiem Hannibal Lecter zakochiwał się w Clarice Starling, to całe "Milczenie owiec" sugerowało, że to bynajmniej nie dobre maniery stanowią lek na zło tego świata, skoro wykwintne wino może równie dobrze służyć do zapijania sufletu, jak i ludzkiej wątroby.

Swoją drogą, nigdy nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że grany przez Anthony’ego Hopkinsa doktor doceniłby najbardziej spektakularny numer muzyczny "Pięknej i Bestii", czyli "Gościem bądź", w którym ożywione przedmioty gospodarstwa domowego zapraszają Bellę na wielką ucztę, przekształcając całą jadalnię w scenę musicalową jakby żywcem wyjętą z produkcji Busby’ego Berkeleya. Cała sekwencja jest orgiastyczną celebracją rytuału, jakim może być wspólne jedzenie – i jako takiej nie przebije jej w kinie nic aż do pojawienia się "Ratatuja". Podobnie jak inny disnejowski klasyk o ucywilizowaniu dzikusa, czyli "Zuzia i Hultaj", tak i "Piękna i Bestia" sugeruje koniec końców, że bez kobiecej ogłady faceci skazani są na dożywocie w chlewie. Zamek Bestii pozostaje norą tak długo, póki Bella nie staje się jego gościem – niech się więc młode mamy nie zdziwią, jeśli po seansie ich leniwi małoletni synkowie nie zaczną ochoczo sprzątać swoich zabawek, a tylko zaczną czekać, aż któregoś dnia zrobi to za nich jakaś (piękna bądź nie) dziewczyna.