"Przypływ" to jeden z tych kameralnych i małomównych filmów, które łatwo zrozumieć opacznie i o które prawdopodobnie długo można się spierać.
Dla mnie jest to opowieść przede wszystkim o podziałach klasowych i ich kształtującej, czy wręcz niszczącej sile, oraz o tym, jak potężną moc ma zranione poczucie godności. Zwykle opowieści na ten temat prezentowane są z perspektywy słabych i uciskanych, tymczasem "Przypływ" ukazuje ów zgrany motyw z innego punktu widzenia - tych, którzy mogą sobie pozwolić na życie tak dostatnie, by tych podziałów nie dostrzegać.
Laura ich nie widzi i przeżywa kulturowy szok, kiedy zderza się ze światem, którego istnienia nie przyjmowała dotąd do wiadomości, lub nawet nie podejrzewała. Staje przed ludźmi, którzy mówią innym językiem: jej seksualną swobodę uznają za godną pogardy rozwiązłość, a jej uprzejmość biorą za słabość. Traktując pracowników jak równych sobie, Laura niweluje w ich oczach przewagę, jaką jej daje jej pozycja klasowa. Szacunek zmienia się w lekceważenie ze wszelkimi tego konsekwencjami - w tym i głęboko zranioną dumą zdezorientowanej bohaterki. Żeby odzyskać utraconą godność Laura uczy się zdumiewająco szybko reguł klasowej gry, ale przy okazji traci swą niewinność i wyrzeka się swego humanistycznego spojrzenia na życie.