Film leci chronologicznie, po kolei, punkt po punkcie biografią Mapplethorpa. Może to zabrzmi głupio, ale mimo morza nagości i pokazania z bliska homoseksualnego światka Nowego Jorku lat 70. jest po prostu nudno. Matt Smith gra zaskakująco płasko, na jednej nucie - Mapplethorpe nie jest ani rozdarty przez swoje katolickie wychowanie i odtrącenie przez rodziców, jest sfochowanym, bufonowatym chłystkiem, początkowo nieśmiałym, który niespecjalnie przekonująco zmaga się ze swoimi demonami. Czytałam sporo Patti Smith i biografię Mapplethorpa, więc trochę przykro, że ucieczka w szalony hedonizm, ostre narkotyki i seksoholizm z nowojorską bohemą w tle to tutaj mało przekonująca szarpanina zmanierowanego buca. Ich historia jest fascynująca, ostra, pełnokrwista.
Film mdły, jednopoziomowy, monotonny. Grzeczny. Fajna muzyka i dobre stylizacje, to tyle.
Ja bym nie był aż tak surowy, choć faktycznie film nie wychodzi poza pewien oczywisty standard kina biograficznego. Akurat Matt Smith dość mi się podobał, był sugestywny i jednak niejednoznaczny - totalną porażką okazała się za to Marianne Rendon jako groteskowo wręcz przesłodzona Patti Smith (grała tak, jakby nie znała ani jednej piosenki artystki - o fenomenalnych "Poniedziałkowych dzieciach" nie wspominając) i totalnie drewniany McKinley Belcher (zresztą w ogóle wątek przebudzenia się rasowej świadomości Miltona był rozegrany fatalnie, absolutnie niewiarygodnie).
Ale tak naprawdę najmocniej uderzyła mnie - na minus - inna rzecz. Film miał być apoteozą artysty łamiącego estetyczno-obyczajowe tabu, a tymczasem nawet w takim obrazie cenzurowano najostrzejsze motywy z jego zdjęć. I wyszło to strasznie żałośnie - tak jakby autorzy i producenci filmu o buntowniku stanęli jednak po stronie drobnomieszczaństwa, filisterstwa i kołtunerii...