Felieton

Ucieczka skazańca

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Ucieczka+skaza%C5%84ca-107196
23 września upłynie dwadzieścia lat od amerykańskiej premiery "Skazanych na Shawshank": filmu, który okupuje zaszczytne pierwsze miejsce wielomilionowego plebiscytu bazy IMdB (podobnie zresztą jak Filmwebu) i który można uznać tym samym za najbardziej ukochany przez widzów film wszech czasów. Mimo że dzieło Franka Darabonta trafiło nad Wisłę dopiero w kwietniu roku następnego, jest co świętować – żaden bodaj tytuł w historii kina nie łączy tak doskonale zalet kina eksploatacyjnego i familijnego, osiągając paradoksalny status hardkorowej baśni. Jeśli szukacie głęboko chrześcijańskiej alegorii zbawienia duszy, usianej siarczystymi bluzgami, szokującą przemocą i z bohaterem walczącym przez pół opowieści z więziennymi gwałcicielami, "Skazani…" to gwarantowany strzał w dziesiątkę.



Podobnie jak miało to miejsce z takimi filmami jak "To wspaniałe życie" Franka Capry czy "Prezent pod choinkę" Boba Clarka – obecnie trwale wdrukowanymi w genotyp każdego Amerykanina – w momencie premiery bynajmniej nie zabrzmiały trąby obwieszczające nadejście klasyka. Wręcz przeciwnie: film ledwie na siebie zarobił, dziwaczny tytuł mało kto wymawiał poprawnie, a żadna z siedmiu oscarowych nominacji nie zmieniła się w złoto. Już jednak w roku 1995 okazało się, że cała Ameryka ogląda "Shawshank…", tyle że na wideo: VHS-y z tym filmem pobiły wszelkie rekordy wypożyczeń. Jak każdy prawdziwie kultowy film "Skazani na Shawshank" zostali odkryci przez samych widzów, a nie namaszczeni do sukcesu przez machinę promocyjną wytwórni. Ta ostatnia natomiast – niewielkie studio Castle Rock, zawdzięczające nazwę i istnienie adaptacji opowiadania Stephena Kinga znanej jako "Stań przy mnie" (1986) – niechcący rozbiła bank i w roku 2004 wprowadziła nawet film ponownie na ekrany, co poza światem animacji i kina dla najmłodszych nie dzieje się w zasadzie wcale.

Opowieść o niewinnie skazanym za zabicie żony bankierze, enigmatycznym Andym Dufrensie (mistrzowsko wycofany Tim Robbins), który w trakcie dwóch więziennych dekad zachowuje człowieczeństwo i wewnętrzną wolność, zmienia współwięźniów w lepszych ludzi i z powodzeniem planuje brawurową ucieczkę, jest pod wieloma względami nietypowa. W przeciwieństwie do takich klasyków kina więziennego jak choćby "Ucieczka skazańca" (1956), główny akcent nie jest kładziony na szczegóły śmiałego planu i jego logistykę – o nich dowiadujemy się pod koniec i jest to zaledwie kunsztowny zawijas scenariusza. Temat całości stanowi przede wszystkim godność, duchowa imigracja, upór i przyjaźń. Ta ostatnia rodzi się błyskawicznie między Andym a niejakim Redem: cwaniaczkiem przechodzącym ewolucję od obojętności do samowiedzy, zagranym z maestrią przez Morgana Freemana. Wszystkie tematy filmu zbiegają się w popisowej, niezapomnianej sekwencji wysublimowanego buntu Andy'ego, znienacka grającego operę Mozarta na cały regulator przez więzienny radiowęzeł. Zestawienie tłumu grubo ciosanych, zasłuchanych twarzy z arią z "Wesela Figara" ma gigantyczną, mitotwórczą moc porównywalną z obrazami biegaczy z "Rydwanów ognia" (1981) i hektarami poległych konfederatów widzianymi z lotu ptaka w "Przeminęło z wiatrem" (1939). Jest to wielka, kiczowata i niezapomniana scena – jedna z najlepszych w kinie światowym i sama w sobie wynosząca całość do miana klasyka.


Ranking filmów wszech czasów na Filmwebie
U zarania projektu stała pasja Franka Darabonta: scenarzysty i początkującego reżysera, rozkochanego w prozie Stephena Kinga i zdobywającego zawodowe szlify przy horrorach w rodzaju "Koszmaru z ulicy Wiązów 3" (1987) i remake'u "Plazmy" (1988), któremu pierwszy sukces przyniosła oparta na prozie Kinga krótkometrażówka pt. "The Woman in the Room" (dostępna w całości na YouTubie). To po obejrzeniu tego filmu pisarz nabrał do Darabonta zaufania jako adaptatora i pozwolił mu na pracę z tekstem "Rity Hayworth i skazanych na Shawshank", opowiadania otwierającego wydany przezeń w roku 1982 zbiór "Cztery pory roku" (tłumacz polski usunął boską Ritę z tytułu tekstu, idąc w ślad za filmem). Rezultat przeszedł wszelkie oczekiwania i uczynił z Darabonta guru, mimo że żaden z jego późniejszych filmów nie osiągnął sukcesu nawet w części porównywalnego z "Shawshank…".

Większość reżyserskich wyborów widocznych w filmie jest świetna i zostaje wsparta wspaniałą pracą ekipy, ze scenografem Terence'em Marchem i operatorem Rogerem Deakinsem na czele. Po dwudziestu latach i nie wiedzieć ilu seansach "Skazanych…" ogląda się trochę jak katalog klasycznych momentów: od otwierającej całość podwójnej ekspozycji (sala sądowa przeplatana z nocą zbrodni, zapisane w scenariuszu jako dwie oddzielne sekwencje, pożenione dopiero w montażowni), poprzez mistrzowsko stopniowane wrastanie Andy’ego w siatkę zależności tworzącą Shawshank, aż po subtelnie markowany upływ dwóch dekad, z ich zmieniającymi się stylami i ikonami – od Rity Hayworth poprzez Marilyn Monroe aż po Raquel Welch. Na "Skazanych na Shawshank" po prostu można się uczyć reżyserii (co zresztą wiele amerykańskich szkół filmowych z powodzeniem czyni), każda scena jest bowiem świetnie przemyślana i osiąga maksimum efektu. Kto wie, czy najmocniejsza ze wszystkich nie jest ta ukazująca zakatowanie nowo przybyłego więźnia przez sadystycznego strażnika Hadleya (Clancy Brown), nakręcona w jednym, nieruchomym, oddalonym ujęciu – inspirowanym, co przyznaje sam Darabont, słynnym materiałem wideo ukazującym policyjne pobicie czarnoskórego Rodneya Kinga, które wywołało zamieszki rasowe w Los Angeles w 1992 roku (niedługo przed rozpoczęciem zdjęć do "Skazanych…").

   

Skłonność Darabonta do podejmowania tematu wyrywania się z okowów (obecna także w jego pełnometrażowym debiucie reżyserskim, "Pogrzebany żywcem"), nie dziwi u urodzonego w Paryżu syna dwojga uciekinierów z miażdżonych sowieckim obcasem Węgier A.D. 1956, ale na najwyższe uznanie zasługuje fakt, że w zaledwie drugim filmie udało mu się osiągnąć tak wielkie mistrzostwo środków. Darabont nie tylko genialnie skondensował opowiadanie Kinga (destylując kilku złych nadzorców w noszącego cechy sataniczne kierownika Nortona), ale i wspaniale pożenił ogień z wodą, czyniąc "Skazanych…" jednym z tych rzadkich filmów, w których mamy do czynienia z dwoma bohaterami w pełni równorzędnymi, a na półmetku opowieści jest nawet miejsce na dygresję należącą całkowicie do postaci nr 3: starego więźnia imieniem Brooks, dla którego niechciana wolność staje się balastem nie do uniesienia (zagrał go wielki James Whitmore). Co więcej, pozostaje świadectwem wielkiej elastyczności i wyobraźni Darabonta, że tak odważnie skomplikował kwestię winy bądź niewinności Andy'ego – w książce od razu wiemy, że wyrok jest niesłuszny, a w filmie pewność tę uzyskujemy w dwóch trzecich projekcji, co pięknie podsumował brytyjski krytyk Mark Kermode w swej książce o "Skazanych…": "Nasza akceptacja [filmowej postaci Andy’ego] nie jest ufundowana na wierze w jego nieskazitelność", co jest rysem głęboko chrześcijańskim. Warto też wspomnieć, że Darabont równie swobodnie zmienił Reda z ryżego białego mężczyzny w siwowłosego Afroamerykanina, co przydaje całości dodatkowej warstwy znaczeń (i co najmniej jeden udany dowcip: przeniesioną z oryginału kwestię "Jestem Irlandczykiem", którą Morgan Freeman zamienia w przednią komediową ripostę).



Są jeszcze dwa inne czynniki, które pomogły przekuć solidny materiał w ponadczasowego klasyka: po pierwsze – muzyka Thomasa Newmana, odważnie łącząca wpływy od country po smyczki Samuela Barbera, a po drugie – wspaniały obiekt zdjęciowy, jakim okazało się nieczynne więzienie stanowe w Masfield w stanie Ohio. Budynek ten jest w zasadzie równorzędnym bohaterem filmu i zarazem absolutną wizualną ikoną, godną stanąć fasadą w fasadę z Tarą z "Przeminęło z wiatrem" i Xanadu z "Obywatela Kane'a". Obecnie w znacznej części wyburzone, z zachowaną częścią frontową (łączącą styl gotyckiej katedry z pałacowym przepychem i bajkową niemal fantazją), więzienie to definiuje jedno z najpiękniejszych ujęć filmu, nakręcone z helikoptera i pięknie zsynchronizowane z rzewnymi smyczkami Newmana. Oto kamera zbliża się do wielkiego budynku wraz z nadjeżdżającym autobusem wiozącym "świeże mięso", przesadza mur, ukazuje przemieszczających się niczym mrówki więźniów, wykonuje półobrót i wraca do wyłaniającego się ponownie autobusu. Tylko zamek z logo wytwórni Disneya i być może Elsynor z Olivierowskiego "Hamleta" (1948) doczekał się równie zapierającej dech w piersiach apoteozy, graniczącej dodatkowo u Darabonta z egzystencjalną grozą.

Kto wie jednak, czy największą wartością "Skazanych na Shawshank" nie jest pojemność proponowanej przez film metafory wyzwolenia: sam Darabont mówi w komentarzu DVD, nagranym z okazji dziesiątej rocznicy premiery filmu, że jest on niczym "test Rorschacha", w którym każdy może zobaczyć własne lęki i zdefiniować nadzieję na zmianę w kategoriach, jakie sam preferuje. Duża w tym zasługa samego Kinga, którego siła jako pisarza (wielu twierdzi, że także jego ograniczenie jako artysty) leży w przetwarzaniu wiecznych archetypów w sprawną opowieść z pogranicza pulp fiction – tyle że z zachowaniem rezonansu właściwego mitowi. Ucieczka Andy'ego z zimnych murów Shawshank do ciepłych fal Pacyfiku w scenie ostatniej jest określona w tytule noweli i filmu jako "odkupienie" – i mimo że ani King, ani Darabont nie sięgają po jednoznacznie religijny termin "salvation", również obecne w obu tytułach "redemption" wskazuje na doniosłość i ponadczasowość czynu Andy’ego. Nie jest to tylko "wyrwanie się z paki", ale przejście z jednego rodzaju bytowania w inny, niewinny i uświęcony. Andy przebija mur oddzielający męski świat strachu i okrucieństwa, docierając do "ciepłego miejsca pozbawionego pamięci", tożsamego w filmie z Oceanem (nieprzypadkowo) Spokojnym i z meksykańską mieściną ochrzczoną cudownie wolną od konotacji nazwą: Zihuatanejo. Darabont zaczyna ostatnią scenę filmu – rozgrywające się bez słów spotkanie wolnych już Reda i Andy'ego – od ślizgającej się panoramy błękitnych fal, wypełniających cały ekran i kojarzących się z niebem.



Warto jednak wiedzieć, że finał filmu w pierwotnej wersji miał być bardziej niedopowiedziany, zawieszony w pół zdania: ostatnim ujęciem w scenopisie był widok autobusu, którym Red wybiera się na poszukiwanie przyjaciela. To, czy będzie to poszukiwanie zwieńczone sukcesem, nie było pewne – dopiero studio Castle Rock wymogło zmianę, być może decydując o epickim powodzeniu filmu, zamienionego tym samym w piękne love story między Redem a Andym.

Film nie byłby jednak tak uniwersalnym sukcesem, gdyby nie funkcjonował równie dobrze na płaszczyźnie uczęszczanej tylko przez ateuszy – było nie było, jedyny reprezentant zorganizowanej religii to obłudny i diaboliczny nadzorca Norton, Biblia noszona przez Andy’ego jest wydrążona, by móc pomieścić młoteczek do skał, a film w warstwie dosłownej nie ukazuje błogostanu innego niż ziemski. Dla widzów preferujących optykę doczesną film oferuje co najmniej równe bogactwo znaczeń, z bonusem w postaci psychoanalitycznej kopalni złota, do której klucz stanowi oczywiście wielka dziura w ścianie celi Andy'ego, zasłaniana kolejnymi plakatami seksownych aktorek i prowadząca bohatera od chłodu więziennych skał do matczynej wilgoci fal Pacyfiku.



Jakkolwiek będziemy jednak czytać "Skazanych na Shawshank", siła filmu pozostaje niewzruszona. Czy opus magnum Darabonta stałoby się równie popularne dziś…? Trudno gdybać, ale intuicja podpowiada, że po pierwsze stopień cynizmu i zgorzknienia w mainstreamie jest jednak obecnie większy niż w roku 1994 (który dał nam poza "Skazanymi…" także "Forresta Gumpa" i "Króla Lwa"), a po drugie w dzisiejszym klimacie politycznym wtrącony do więzienia bankier nie wydawałby się pomysłem zupełnie neutralnym. W filmie Darabonta Andy jest odpowiednikiem świeckiego Chrystusa, przybywającego do świata zżartego grzechem i beznadzieją, cierpiącym swą własną Kalwarię i uświadamiającym współwięźniom, że iskierkę nadziei zgasić można tylko na własne życzenie. Andy staje po stronie życia – w najważniejszym dialogu filmu poucza Reda, że wszystko sprowadza się do wyboru między "harówką na życie albo harówką na śmierć" – a powodzenie snutych przezeń jak niewidzialna pajęczyna planów ucieczki jest ostatecznym dowodem na to, że uparta wiara nie pozostaje bez nagrody. Cyniczny widz doda, że nagroda ta zależy co prawda w równym stopniu od gigantycznego farta w postaci przydziału rogowej celi sąsiadującej z szybem wentylacyjnym, ale o tym nie warto dłużej dumać, jeśli planujemy po raz któryś z rzędu oczyszczająco sobie popłakać na jednym z autentycznych klasyków współczesnego kina.