Po trzech odcinkach nowego sezonu Opowieści podręcznej mam mieszane odczucia. Z jednej strony widać, że twórcy postanowili trochę „zluzować” – dialogi są luźniejsze, pojawia się więcej sarkazmu, a mniej tej gotycko-pompatycznej atmosfery, która wcześniej była znakiem rozpoznawczym serialu. Dla niektórych to może być odświeżające, ale mnie osobiście zaczyna czegoś brakować. Zarówno historia Syreny, jak i June rozwija się zbyt gładko – jakby nagle przestały obowiązywać te brutalne reguły świata Gileadu.
Momentami jest po prostu… nudno, co wcześniej w ogóle mi się nie zdarzało przy tym serialu. Wcześniejsze sezony trzymały mnie w napięciu niemal przez cały czas. Teraz mam wrażenie, że więcej się mówi niż dzieje – i to niekoniecznie w interesujący sposób.
Na plus zdecydowanie wątek z matką – to było coś nowego i wprowadziło trochę emocji, choć dziwi mnie, że nie znała June Osborne. To nazwisko przecież krążyło wszędzie. Nowe Betlejem też wypada ciekawie wizualnie, choć i tam widać luki w logice. Za dużo dziur, za mało napięcia – ale mimo wszystko wciąż chce się oglądać, bo to jednak Podręczna