"Des" nie jest bowiem serialem, w którym liczy się zagadka kryminalna i pytanie "kto zabił?". Twórcy wolą zająć się obserwacją enigmy, jaką jest sam Dennis Nilsen. "Des" kreśli intrygujący
W dobie, kiedy każda stacja i platforma walczą o przyciągnięcie widza niezliczoną liczbą seriali, często zapominamy, co czyni historię w odcinkach atrakcyjną dla odbiorcy. A przecież najprostszy przepis na sukces jest na pozór banalnie prosty. To umiejętność przykuwania uwagi i sprawianie, by widzowie/słuchacze z niecierpliwością oczekiwali na ciąg dalszy. Tę prawdę doskonale znają twórcy serialu "Des". Dlatego też mam dobrą radę dla tych, którzy dopiero zamierzają sięgnąć po niego: upewnijcie się, że macie wystarczająco dużo czasu, bo na obejrzeniu jednego odcinka się nie skończy, od razu będziecie chcieli zobaczyć ciąg dalszy.
"Des" opowiada prawdziwą historię, która wstrząsnęła Wielką Brytanią w latach 80. ubiegłego wieku. Tytuł odnosi się do przydomka używanego przez Dennisa Nilsena. W latach 1978-83 dokonał on serii morderstw. Ofiarami byli wyłącznie mężczyźni, w większości homoseksualiści, ale nie zawsze. Nilsen zwabiał ich do swojego domu obietnicą pomocy i wsparcia, następnie dusił, czasem topił. Dokładna liczba jego ofiar nie jest znana. Podejrzewa się, że mogło ich być nawet 15.
Jeśli ktoś z Was obawia się, że powyższy akapit zdradza istotne elementy fabuły, to śpieszę z zapewnieniem, że tak nie jest. Niemal na samym początku serialu grany przez Davida Tennanta Des zostaje aresztowany. Chwilę potem Nilsen sam przyznaje się do morderstwa i to nie jednego, ale kilkunastu. "Des" nie jest bowiem serialem, w którym liczy się zagadka kryminalna i pytanie "kto zabił?". Twórcy wolą zająć się obserwacją enigmy, jaką jest sam Dennis Nilsen. "Des" kreśli intrygujący portret jednostki, której łatwo można przypiąć łatki "potwora", "szaleńca ", lecz etykietki te zdają się ukrywać prawdę o mordercy z Muswell Hill i niczego nie wyjaśniają.
Niewiadoma, jaką jest sam Nilsen, sprawia, że widzowie łatwo dają się wciągnąć w przygotowaną przez twórców serialu opowieść. Ale do utrzymania uwagi na dłużej to nie wystarczy. Telewizja i kino znają tylu seryjnych morderców, że "Des" mógł z łatwością wpaść w koleiny którejś z klasycznych przypowieści o psychopatycznych zabójcach. Formuła rozmowy stróża prawa z "potworem" znana jest chociażby z "Milczenia owiec", relację pisarz-morderca znamy natomiast na przykład z "Bez skrupułów". To, że serial nie staje się po prostu kopią cudzej historii, w dużej mierze jest zasługą Davida Tennanta. Aktor dokonał niesamowitej rzeczy: udało mu się uczłowieczyć Nilsena. W jego interpretacji jest to postać o wielu twarzach i jeszcze większej liczbie tajemnic. Uprzejmy, pozornie pomocny, a przecież cały czas chłodno kalkulujący i bezwzględnie manipulujący otoczeniem. Tennant sprawia, że widzimy człowieka, a jednak w żadnym momencie nie wybiela on granej przez siebie postaci. Des pozostaje do końca tajemnicą, ale dzięki wybornej grze aktorskiej staje się zarazem wyraźnym wskazaniem, że potwory w ludzkiej skórze nie są tak łatwo definiowalne i rozpoznawalne, jakbyśmy sobie tego życzyli.
Wielkim atutem "Des" jest też reżyseria. Lewis Arnold (a także drugi z twórców serialu Luke Neal) objawia się tu jako urodzony gawędziarz. Jego talent polega nie tyle na rozbudowywaniu świata, mnożeniu wątków i bohaterów, co raczej na tworzeniu płynnej opowieści, z precyzyjnie przemyślanymi punktami, w których umieszczane są kluczowe informacje. Arnold i Neal zdają się intuicyjnie rozumieć mechanizm fluktuacji uwagi widzów i potrafią go wykorzystać, by nawet na chwilę nie tracić zainteresowania odbiorców. Opowieść toczy się więc płynnie, sprawnie meandrując pomiędzy różnymi elementami fabuły, postaciami, punktami widzenia. Oglądając serial, można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z niezwykle interesującą opowieścią.
A tak wcale nie jest. "Des" jest raczej obietnicą dobrej opowieści, która nie zostaje do końca spełniona. Z czego jednak można sobie ewentualnie zdać sprawę dopiero po obejrzeniu całości. Patrząc wstecz, bez większego problemu zauważy się, że większość z wątków nie jest szczególnie mocno rozbudowana. Samo śledztwo w sprawie morderstw składa się w zasadzie z rozmów policjanta z Nilsenem przemieszanych tu i ówdzie ze scenami sfrustrowanego śledczego, któremu szefowie nie dają wolnej ręki. Wątek Briana Mastersa jest w zasadzie zupełnie niepotrzebny. Jego relacja z Desem nie jest bowiem wyraźnie odmienna od więzi między Nilsenem a policjantem Peterem Jayem. Pominięcie postaci pisarza i skupienie się na policyjnym detektywie wydaje się rozsądniejszym rozwiązaniem. Obraz mordercy z Muswell Hill też nie jest tak wyrazisty i niejednoznaczny, jak się na pierwszy rzut oka wydaje. Jest to w większości świetna gra Tennanta, która doskonale maskuje braki pogłębionej analizy postaci.
Koniec końców to wszystko nie ma jednak większego znaczenia. Liczy się iluzja, jaką stworzyli twórcy "Desa". Po tym właśnie poznaje się utalentowanego gawędziarza: że potrafi oczarować odbiorcę nawet niezbyt skomplikowaną i szczególnie rozbudowaną historią. Ci, którzy poddadzą się magii rzuconej przez Lewisa Arnolda i Luke'a Neala, z pewnością nie będą żałować.
Rocznik '76. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego na wydziale psychologii, gdzie ukończył specjalizację z zakresu psychoterapii. Z Filmweb.pl związany niemalże od narodzin portalu, początkowo jako... przejdź do profilu