Najwybitniejszy reżyser w historii kina i niekwestionowany mistrz suspensu
Alfred Hitchcock powiedział kiedyś, że wielki film powinien zaczynać się od eksplozji, a następnie napięcie powinno rosnąć. Twórcy nowego hitu HBO dosłownie wzięli sobie do serca słynną maksymę twórcy "
Psychozy", bo "
Czarnobyl" jest nie tylko fenomenalnie zrobionym serialem, ale przede wszystkim świadectwem jednej z najbardziej haniebnych kart w historii ZSRR.
Tegoroczna wiosna w HBO miała być przede wszystkim epickim zwieńczeniem najważniejszego serialu mijającej dekady – "
Gry o tron". To, co się stało z dziełem na podstawie prozy
George’a R.R. Martina, wszyscy doskonale wiemy, więc nie zamierzam tutaj się nad nim pastwić. Natomiast widzowie HBO zaczęli się zastanawiać, kiedy ich stacja zmaże plamę po tej spektakularnej wpadce. Rehabilitacja na szczęście przyszła szybciej, niż mogłoby się nam wydawać, bo serial o wybuchu reaktora z miejsca stał się gargantuicznym hitem, który z marszu podbił wszystkie największe rankingi internetowe.
To, co od początku spodobało mi się, to brak jakiegokolwiek efekciarstwa. Jak wszyscy wiemy, kiedy filmowcy na warsztat biorą traumatyczne historie oparte na faktach, to często uderzają w banał, stosując przy tym szantaż emocjonalny, a bohaterowie co rusz rzucają pustymi frazesami. Tutaj jest inaczej. W "
Czarnobylu" nie uświadczymy nieskazitelnych herosów, każdy z bohaterów to postać z krwi i kości (wielkie brawa dla scenarzystów) i właśnie ten aktorski kolektyw świadczy o sile hitu HBO. Nie upiększając historii, twórcy pokazali szacunek do ofiar i męczenników katastrofy (mnie szczególnie chwyciła za serce postawa radzieckich górników). Co nie było takie proste, bo przy chorobie popromiennej łatwo popaść w przesadę, ale udało się świetnie ograć ten motyw, choć niektóre sceny przypominały body horror
Cronenberga.
Recenzując "
Czarnobyl", nie sposób pominąć obłędną stronę formalną, za bardzo jednak nie wiem, cóż odkrywczego miałbym tu napisać, gdyż wszystko jest… bezbłędne! Operator
Jakob Ihre po prostu zabiera nas w przeszłość, bo większość ujęć bardziej przypomina perfekcyjnie zmontowany film dokumentalny aniżeli fabularną opowieść. Czego właściwie tutaj nie mamy? Kino katastroficzne z dramatem ludzkim? Jest. Mrożący krew w żyłach thriller polityczny, gdzie system wyzyskuje obywateli? Jest. Ujęcia przywodzące na myśl postapokaliptyczny świat? Są. Intymne wątki melodramatyczne, które z czasem przeradzają się w rasowy film grozy? Są, a jakże! Taka zgrabna żonglerka konwencjami sprawia, że każdy kinoman, widząc coś tak świetnego, nomen omen … promienieje.
Żyjemy w czasach przesytu, gdzie każdy z nas codziennie trafia na zbyt wiele bodźców. Zbyt wiele informacji, technologi itp. W tych zabieganych czasach, gdzie wielu z nas nie ma czasu na seriale i często musi wybierać, który polecany hit obejrzeć, rozwiązaniem wydają się miniseriale. Pozwalają one w bardziej rzetelny sposób przedstawić zagadnienie aniżeli film kinowy, ale nie ciągną się sezonami i w konsekwencji nie tracą na jakości. Mam nadzieję, że sukces "
Czarnobyla" zachęci innych twórców do popularyzowania formuły serialu limitowanego, bo jak widać na załączonym obrazku, daje to fantastyczne rezultaty.