Poznajcie prawdziwą moc jokerów!

Coś jest w grach opartych na kartach, że przy prostych założeniach potrafią namieszać w głowach graczy. Balatro posiada niezwykle wysoki współczynnik regrywalności. Nawet dotarcie do ostatniego
Początki mojej przygody z "Balatro" przypominają nieco "Vampire Survivors". Balansowałam między chęcią poznania fenomenu a sceptycyzmem wobec przyjętej formuły. Nie wierzyłam, że iteracja pokera czy kolejny shoot’em up mogą wnieść cokolwiek nowego do tych ogranych skądinąd gatunków. Sprawy nie ułatwiały przewijające się w różnych dyskusjach zrzuty ekranu, które nie prezentowały się zachęcająco.



A jednak obie gry mają kilka wspólnych cech. Pierwsza to genialne pomyślany gameplay loop. Pojedyncza rozgrywka nie jest przesadnie długa, bo waha się w okolicach pół godziny ("Vampire Survivors") czy dziesięciu minut ("Balatro"), ale wciąga tak mocno, że po każdym rozdaniu mam ochotę na kolejny raz.



"Vampire Survivors" i "Balatro" łączy też założenie: prosty pomysł odarty z jakichkolwiek elementów odwracających uwagę. Oba tytuły stanowią sto procent gry w grze. Bez mikrotransakcji, zadań pobocznych, dialogów, fabuły. Ponadto są one dostępne dla osób na różnym poziomie zaawansowania, bo dobrze będą się na nich bawić zarówno początkujący gracze, jak i wyjadacze.



"Balatro" wizualnie jest dopracowane i skromne jednocześnie. Jego pixelartowa grafika nie oferuje fajerwerków towarzyszących co lepszym zagraniom, a pływające tła potrafią nieco zmęczyć (zwłaszcza na dużym ekranie, dlatego polecam rozgrywać ten tytuł na Switchu), ale trzeba przyznać, że mnogość opcji modyfikujących karty została dobrze odwzorowana. Nic ważnego nam nie umknie, co jest o tyle ważne, że każda pomyłka może srogo kosztować. Jedno nieudane podejście cofa nas bowiem do początku gry.



Jak jednak zaszufladkować ten tytuł? Nie jest to bowiem poker w czystej postaci, a raczej gra karciana wykorzystująca układy znane z pokera oraz elementy roguelite. Gracz jest jedyną osobą kładącą karty na stole. Jego celem jest w kilku ruchach (od 4 do 5) zagrać zestawy pięciu kart o jak najwyższej wartości, by w ten sposób osiągnąć założone dla danego poziomu minimum. Może przy tym kilka razy wymienić karty w ręce.



Jednym z elementów roguelite są bossowie, którzy pojawiają się co trzy etapy. Przyjmują oni postać runów noszących enigmatyczne miana takie, jak "The Eye" czy "The Water", nie wykonują jednak żadnego konkretnego ataku. Ich mocą jest zdolność do zmiany reguł gry. Jeden powoduje, że losowe karty wyciągnięte z talii lądują na stole zakryte, inny zmusza nas do zagrania kartami wylosowanymi na samym początku rozdania, bez wymiany ręki.



Tym, co spowodowało, że za pierwszym razem grałam jak opętana przez bite pięć godzin, są niezwykle pomysłowe elementy losowe. Po każdej zakończonej rundzie odwiedzamy sklepik, w którym zarobione za zwycięstwo dolary możemy zamienić na boostery z kartami specjalnymi. Na górze planszy znajduje się miejsce na pięć jokerów, stanowiących odpowiedniki znanych z gier roguelike perków czy umiejętności. Pozostałe karty specjalne: tarota, astralne czy planet, służą jako buffy, sympatyczne dodatki. Ale to jokery, których jest aż 150, potrafią drastycznie zmienić zasady gry.



Ich użycie jest odpowiednikiem wywrócenia stołu z kartami do góry nogami. Potrafią uczynić nasze słabości (dajmy na to, karty o niskiej wartości) największą zaletą (dodając do nich niespodziewany mnożnik). Mogą zmusić nas do wstrzymania się z zagraniem silnej figury, np. zapewniając bonus za każdego króla, który zostanie na ręce pod koniec rozdania. Wtedy okaże się, że lepiej jest nawet zrezygnować z zawierającego go układu, bo trzymanie go przy orderach bardziej się opłaca.



To jest kompletne szaleństwo. Po jakimś czasie każdy znajdzie swojego faworyta i będzie się modlił o to, by w przerwach między partiami dostał mu się w sklepie ten jeden ukochany joker. Będziemy ściubić wirtualne dolary na kombosa, który niczym fala wywinduje najskromniejszy układ do setek, tysięcy, milionów żetonów. Tak, milionów. Gra zaczyna się od próby pokonania przeciwnika posiadającego 300 punktów, a kończy na twardzielu o wytrzymałości wielu milionów.



Obok jokerów na planszy zmieszczą się też figury tarota. Dodają one różne zaskakujące właściwości do konkretnych kart, np. czyniąc ósemkę pik "szklaną", co oznacza, że zwiększa ona mnożnik punktów o 2, ale po każdym zagraniu istnieje ryzyko jej zniszczenia. Potrafią również wyczarować na stole losową kartę jokera czy planety.



A te ostatnie zwiększają wartość układów kart. Z tym też wiąże się pewne ryzyko. Jeśli skupimy się na podbijaniu wyłącznie jednego układu, na przykład prostego strita, może się okazać, że sami zapędzimy się w kozi róg. Jeżeli bowiem wylosuje nam się boss, którego mocą będzie anulowanie konkretnego koloru, może nie starczyć nam zasobów na uzyskanie odpowiedniej liczby punktów. Miałam taką sytuację.



Coś jest w grach opartych na kartach, że przy prostych założeniach potrafią namieszać w głowach graczy. Balatro posiada niezwykle wysoki współczynnik regrywalności. Nawet dotarcie do ostatniego bossa nie jest celem samym w sobie, bo najbardziej fascynujące jest szukanie nowych strategii i odkrywanie specjalnych kart. To jest fenomen w świecie gier, któremu warto dać się porwać. Gdyby twórcy wprowadzili mikrotransakcje albo płatne boostery z kartami, poszłabym z torbami, jednocześnie zarzekając się, że wcale nie jestem uzależniona od hazardu.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?