Film jest nie tylko niedorzeczny, ale też wyjątkowo niedzisiejszy. Myślę, że mógłby być uznany za nowatorski i odkrywczy tak może, co najwyżej, w latach 90. Bo dwie osie konfliktu kręcą się wokół
W zakładach mleczarskich wyławiają z kadzi z mlekiem ciało kierownika. Ale to tyle, jeśli chodzi o kryminalną zagadkę, bo "Zgon przed weselem" nie ma w sobie nic z gatunku filmowego, w którym komisarz śledczy rozwikłuje skomplikowaną sprawę. To komedia. Ale taka, w której najśmieszniejszy jest fakt, że o denacie zapomina się niemal od razu. I przez cały film nikomu nawet nie przyjdzie do głowy zadać pytania, czy ten zgon to morderstwo, czy raczej niefortunny wypadek. A jeśli tak – to w jaki sposób ciało znalazło się w takim miejscu? Czyli raczej podczas seansu za wiele się nie pośmiejemy.
Zamiast zrywać boki, widzowie raczej intensywnie drapią się po głowach, by dociec sensu autorskich zamierzeń. Bo punkt wyjścia tej historii jest skomplikowany, a po drodze historia wikła się jeszcze bardziej, aż w finale zostaje rozwiązana jednym fabularnym ciachnięciem. Urągając przy tym zasadom logiki, prawdopodobieństwa i zwykłej przyzwoitości. I wciąż nie ma to nic wspólnego z tytułowym zgonem. Znacznie więcej natomiast z weselem.
Bo w pierwszych scenach filmu córka głównych bohaterów filmu oświadcza wszem wobec, że bierze ślub. Ojciec na to: nie ma mowy! A dziewczyna: a właśnie, że tak! I co z tym począć? Gdy dochodzi do fabularnego pata, sytuację we własne ręce biorą scenarzystki – Hanna Węsierska i Karolina Szymczyk-Majchrzak. A te popłynęły. Skupcie się, bo prosto nie jest: otóż ojciec (matka zresztą też) to pracownik mleczarni, której kierownik właśnie zaliczył zgon (nie zaprzątajcie nim sobie głowy – nikt się nim bowiem w filmie nie przejmuje). Traf chce, że zakłady są częścią większej sieci, którą ma w planach zrestrukturyzować młody, dynamiczny, neoliberalny i chciwy szefunio. Po drodze na jacht zajeżdża do fabryki, by poinformować załogę, że zamyka zakład. Bardziej opłaca mu się postawić w tym miejscu hotel ze spa. A gdzie w tym wszystkim ślub, zapytacie. Otóż, z szefem przyjeżdża jego żona, która w luźnej pogawędce z księgową (traf chce, że to matka tej dziewczyny, co to zapowiedziała, że bierze ślub) dowiaduje się o matrymonialnych planach dziewczyny. I ni stąd, ni zowąd oznajmia, że ona to wesele zorganizuje. I tak się do tego pomysłu zapala, że mówi swojemu mężowi (czyli szefuńciowi, co to przyjechał zamknąć zakład), że w zamian za możliwość zorganizowania ślubu on tę mleczarnię zostawi w spokoju. Bo jak nie, to koniec z seksem! I tak to właśnie, w ten jakże szczwany sposób, początkowy zgon nagle łączy się z tytułowym weselem.
I jest to, muszę przyznać, najbardziej niedorzeczny fabularny punkt wyjścia, z jakim kiedykolwiek się spotkałem. Dlaczego nagle obca kobieta tak zapala się do organizacji czyjegoś ślubu?! Dlaczego jako warunek bierze pozostawienie mleczarni?! Dlaczego szantażuje swojego męża?! I co to ma wszystko wspólnego ze zgonem?! Tyle pytań i zero odpowiedzi! Tylko jedna przychodzi do głowy: bo inaczej fabuła nie ruszyłaby z miejsca. Ale to stwierdzenie pociąga za sobą inne pytanie: czy fabuła jest tego warta? Czy naprawdę trzeba było stawać na głowie, by połączyć wszystkie kropki. Czy nie lepiej byłoby po prostu zostawić ten fabularny punkt wyjścia w spokoju? Zaniechać projekt. Rozejść się do domu. Oszczędzić tego sobie i widzom. Na te pytania odpowiedź akurat jest i brzmi: byłoby. Ale dlaczego odpowiedź ta w odpowiednim momencie z ust producenta nie padła? Tego już się nigdy nie dowiemy.
A projekt ten jest nie tylko niedorzeczny, ale też wyjątkowo niedzisiejszy. Myślę, że mógłby być uznany za nowatorski i odkrywczy tak może, co najwyżej, w latach 90. Bo dwie osie konfliktu kręcą się wokół faktu, po pierwsze, że narzeczonym córki jest czarnoskóry, a po drugie – że wyścig o pozycję kierownika mleczarni przeradza się w pojedynek płci. Siłą napędową "humoru" tej "komedii" miały być zatem przymioty kojarzone z kołtuńską stroną rodzimej prowincji: głęboko zinternalizowane, lekko maskowane, ale jednak zapiekłe rasizm i seksizm. I być może kilka dekad temu jeszcze można byłoby się uśmiechnąć na scenie, w której wąsaty i brzuchaty Polak w średnim wieku łamaną angielszczyzną próbuje zagaić rozmowę z czarnoskórym, który odpowiada mu płynną polszczyzną. Być może nawet ktoś uznałby wtedy, że to całkiem świeży pomysł, by przeciwstawić szowinistycznym mężczyznom bystre, przebojowe i cwane kobiety, które – uwaga, uwaga! – potrafią sobie bez swoich mężów i narzeczonych jakoś (choć w sumie nie do końca) poradzić. Być może. Kto wie.
Ale dziś takie dowcipy nie tyle demaskują ksenofobię i szowinizm, co je raczej konserwują i umacniają. Bo jeśli kolor skóry narzeczonego wciąż jest tematem wartym podjęcia, jeśli ktokolwiek w ogóle się zastanawia, czy kobieta może stanąć w szranki z mężczyzną o to samo stanowisko, to z miejsca, już na starcie, staje się rasistą i seksistą. Bo dostrzega w tym jakiś problem – nawet jeśli do załatwienia.
Co więcej, film wpisuje się nie tylko w narrację ksenofobiczną, ale również – jakkolwiek paradoksalnie by to zabrzmiało – ojkofobiczną. Bo twórcy nie tylko boją się tego, co dalekie od rodzimej swojskości, ale również wstydliwie spoglądają na własne podwórko. Rozwiązanie zagmatwanych, nielogicznych, absurdalnych losów bohaterów przychodzi bowiem z zagranicy. Aby zmodernizować, zracjonalizować i utrzymać mleczarnię, muszą na miejscu pojawić się zagraniczni inwestorzy, którzy obdarzą łaskawym spojrzeniem lokalne wyroby i rzucą groszem na poratowanie. Ale nie, nie, to żadna jałmużna! To – jak mówi Polka od lat mieszkająca we Francji – inwestycja! Więc tylko zagraniczne oko kapitału starej Europy jest w stanie dostrzec interes tam, gdzie kołtuński Polak widział do tej pory tylko koszt.
Twórcom więc udała się rzecz wyjątkowa. Obrazili wszystkich: przystojnych czarnoskórych i brzuchatych białych, kobiety i mężczyzn, małe miasteczka i duży kapitał. Tylko zagranica jakaś taka bez skazy. Jedyną ich winą jest, że się tą przaśną Polską w ogóle interesują.