"Chcemy im dać Boga ze Starego Świata, ale w stylu New Age" - zwierza się pijany o. Brian barmanowi. A barman odwzajemnia się księdzu wyznaniem, że czytuje dla ukojenia niepokojów
"Chcemy im dać Boga ze Starego Świata, ale w stylu New Age" - zwierza się pijany o. Brian barmanowi. A barman odwzajemnia się księdzu wyznaniem, że czytuje dla ukojenia niepokojów egzystencjalnych programowe dzieło patrona scjentologii L. Rona Hubbarda. Ta lektura w stylu New Age ma mu pomóc w poradzeniu sobie z problemem wielokulturowych korzeni, bo, jak się okazuje, jest on w jednej czwartej Irlandczykiem, Żydem, Sikhem i na dokładkę hinduskim muzułmaninem. I chociaż dla filmu Edwarda Nortona postać barmana nie jest kluczowa, to daje dokładne wyobrażenie o tym, co zajmuje twórców "Zakazanego owocu". Pragną oni pokazać, jak wygląda zderzenie tradycji starych Kościołów ze współczesnym światem mieszanki kulturowej - zacierania granic, zamazywania pojęć. Niestety, autorzy nie oparli się w budowaniu komediowości tego świata, na obyczajowej obserwacji, lecz na operowaniu schematami, rzucaniu haseł i postulatów. Religia to dla nich zbiór akcesoriów i rytuałów, takich jak jarmułka, synagoga, Bar Micwa, Jom Kipur i świece szabasowe z jednej strony, a konfesjonał, sutanna, spowiedź, kadzidło - z drugiej. (Te akcesoria mogą stawać się źródłami gagów, np. sutanna zapala się od kadzidła.) Może dlatego z taką łatwością udaje się im przyciosać owego "Starego Boga" do nowoczesnych form New Age, każąc młodemu rabinowi prowadzić w synagodze wschodnią medytację ze swoimi wiernymi (poczujcie "pranę" - zachęca Jake), a młodemu księdzu z wyrozumiałością skonstatować fakt, że żaden z uczestników mszy świętej nie potrafi wymienić ani jednego z grzechów śmiertelnych (to nic, najważniejsza jest wiara - cieszy się Brian). No, fajnie, ale wiara w "co" właściwie? - przemyka rozbawionemu widzowi pytanie. Kto by się jednak zastanawiał nad jakimiś teologicznymi niuansami, skoro hasła i postulaty są ogólnie słuszne. Bo przecież nikt się nie będzie spierać z tym, że lepiej by było, gdyby wyznawcy różnych religii kochali się, zamiast nienawidzić, tańczyli ze sobą i śpiewali - zamiast się opluwać i obrzucać kamieniami. Poza tym obaj bohaterowie, nasi młodzi kapłani, to sympatyczne, wesołe, nie pozbawione słabostek chłopaki, co przecież ma przybliżyć religię i jej reprezentantów młodemu widzowi. Temu samemu celowi służy nad wyraz "energetyczne" zachowanie Briana i Jake'a w ich świątyniach, polskiemu widzowi nieodparcie kojarzące się z entuzjazmem w bawieniu gawiedzi wodzireja-Stuhra Cała ta zabawa razem wzięta rodzi w końcu podejrzenie, że chodziło tu jedynie o odświeżenie formuły komedii romantycznej, która ciągle sprzedaje się dobrze, choć jej liczne warianty zaczynają powoli wychodzić uszami już chyba nawet samym hollywoodzkim prominentom. Więc czemu nie spróbować takiej wersji: ksiądz, rabin i dziewczyna w miłosnym trójkącie? Tego chyba jeszcze nie było? Do tego tylko dodać należało szabasowe świece, kadzidła i treści ogólnoreligijne, na które Hollywood swym czujnym nosem wywąchał już dawno (m.in. "Kundun", "Trzeci cud") rosnące wśród swojej klienteli zapotrzebowanie...