"Nasi chłopcy giną w Wietnamie, a tyle miliardów zielonych wydajecie na podbój Kosmosu". Pamiętny rok 1969. Zimna wojna nabiera temperatury wrzenia. Technologiczny wyścig zbrojeń między amerykańskim i radzieckim imperiami robi się coraz bardziej zażarty. Wszyscy są już tym doszczętnie wyczerpani albo bezgranicznie przerażeni. Rządowa maszyna, bez względu na koszta, nie może się oczywiście zatrzymać. Twórcy "Zabierz mnie na Księżyc", zanim przejdą do rzeczy, zakreślają szerszy polityczny kontekst. Nie chodzi przecież tylko o historyczne osiągnięcie, jakim będzie wbicie flagi w powierzchnię srebrnego globu. To ma być zaledwie efekt uboczny dla ideologicznego zwycięstwa, przepraszam za zwrot, walczącego o pokój na świecie demokratycznego Zachodu.
Na razie nic nie zwiastuje sukcesu. Kolejne nieudane próby lądowania na Księżycu sprawiły, że NASA nie cieszy się sympatią w oczach opinii publicznej. Notowania Richarda Nixona drastycznie spadają, a pole działania wyraźnie zawęża się. Jeśli więc nie można osiągnąć faktycznego sukcesu, to wielce prawdopodobną klęskę należy upudrować, pokolorować i okleić pstrokatą fasadą. Biały Dom oczywiście ma od tego ludzi. Moe Berkus (Woody Harrelson), szara eminencja amerykańskiego establishmentu i człowiek od zadań specjalnych, zatrudnia Kelly Jones (Scarlett Johansson) - święcącą triumfy specjalistkę od marketingu i PR-u. Kobieta dostaje zadanie, by wygenerować pozytywny szum wokół zbliżającego się startu Apollo 11. Wrażenie wstydu ma zostać zastąpione przez poczucie narodowej dumy, a aura straceńczych misji - przez obietnicę sukcesu wieńczącego imperialny konflikt . Jones dostaje, rzecz jasna, nieograniczone środki oraz administracyjne wsparcie. Wszystko poszłoby gładko, gdyby nie dyrektor ds. startów, Cole Davis (Channing Tatum) - rozpamiętujący tragiczną przeszłość idealista, który stawia zdrowy rozsądek i bezpieczeństwo nad posłuch w prasie.
W relacji Davisa i Jones twórcy znajdują pole dla żwawej screwball comedy, opartej na konflikcie osobowości, interesów i ambicji. Portretując ów duet, Berlanti razem ze scenarzystką Rose Gilroy potrafią wyjść poza powierzchowne przyciąganie się przeciwieństw. W utarczkach bohaterów udaje się wyrazić amerykańskiego ducha czasów. Davis to krystaliczny amerykański patriota i ważny trybik w administracyjnej maszynie. Jones to przesłodka marketingowa lwica - doskonale czuje społeczne nastroje i potrafi wszystko sprzedać. Posągowy, nieskory do żartów Tatum oraz Johansson jako przyparta do ściany zaradna oportunistka doskonale odnajdują się w tych rolach . Wojen nie wygrywa się tylko na froncie. Konieczna też jest mniej i bardziej dosadna podprogowa propaganda.
Na pierwszym planie mamy więc iskrzące od emocji romantyczne zauroczenie, a na drugim - szereg wyrazistych postaci. Moe Berkus w wykonaniu Harrelsona to okrutnie śliski typ, przekonujący urokiem osobistym, świadomy swojej władzy i zręcznie nią dysponujący. Jeśli słodzenie klientowi przestaje działać, na każdego ma teczkę z obciążającymi kwitami. W kilku scenach pojawi się uzbrojony w kwieciste riposty reżyser Lance (Jim Rash), odpowiedzialny za realizację sfałszowanego księżycowego lądowania. W jednym olbrzymim hangarze na przylądku Canaveral trwają przygotowania do prawdziwego startu kosmicznej rakiety, a w drugim w nieco mniejszym - tworzy się fikcja. Dla ideologicznego triumfu Stanów Zjednoczonych obydwie operacje okazują się równie ważne.
"Zabierz mnie na Księżyc" uderza celnie w kilka narodowych sentymentów. Patriotyczna duma z technologicznego przemysłu, spiskowa teoria wokół "wielkiego skoku dla ludzkości" i antyestablishmentowy brak zaufania do rządowych instytucji - wszystkie te tematy ewoluują i są ze sobą konfrontowane w kolejnych mięsistych, pełnych bon motów dialogach. Spektakularna rzeczywistość i pociągająca symulacja. Berlanti splata te sfery i w żartobliwym tonie konfrontuje dwa ontologiczne porządki. Prawdy może nie być. Fikcję zazwyczaj łatwiej udowodnić.