Żuławski nie boi się być manieryczny, histeryczny i pretensjonalny, ale w każdej sekundzie filmu ma pełną świadomość bagna, w którym się beztrosko tapla.
Niedaleko pada jabłko od jabłoni – westchnął z niesmakiem pewien wiekowy pan po pokazie prasowym "Wojny polsko-ruskiej". To pewnie największy komplement, jaki chciałby usłyszeć reżyser filmu, Xawery Żuławski. Wyobrażam sobie, że niełatwo jest mu żyć i tworzyć w cieniu legendy tatusia. Stary Żuławski nie nakręcił niczego od paru ładnych lat, ale dzięki niespodziewanemu zainteresowaniu ze strony "Krytyki Politycznej" znów bryluje jako artysta wyklęty i niedoceniony (przez motłoch). Jeśli na myśl o "Diable" i "Szamance" wasze zwoje mózgowe zaczynają skręcać się z bólu, istnieje duże prawdopodobieństwo, że "Wojna" również nie przypadnie Wam do gustu. Z dwóch powodów. Po pierwsze, mamy do czynienia z kinem, które nie respektuje zależności przyczynowo-skutkowych. Najłatwiej byłoby stwierdzić, że opowiedziana na ekranie historia jest wybrykiem zwichrowanego umysłu nastolatki uczącej się do matury. Mieszkająca na jednym z szarych blokowisk Masłoska (w tej roli pisarka Dorota Masłowska) przypomina rude zombie krążące między kuchnią, sypialnią a szkołą. Lekko autystyczna dziewczyna nie potrafi przebić się przez szczelną skorupę alienacji, w związku z czym postanawia stworzyć na kartkach papieru nowy, niekoniecznie lepszy świat. Tutaj rządzi Silny (Szyc) – preferujący hedonistyczny styl życia dresiarz. Wygolony na łyso bohater jest nie tyle pełnokrwistą postacią, co efektownym amalgamatem polskich fobii i pragnień, ukształtowanym przez wystrzeliwane z ekranu telewizora newsy. Po drugie, film Żuławskiego został oparty na głośnej książce, która podzieliła swego czasu krytykę i czytelników. Do dziś trudno określić, czy powieściowa "Wojna" to grafomania czy Dzieło. Jak potraktować stosowany przez Masłowską język – zaczerpnięty z otaczającej nas chamskiej rzeczywistości, czasem przesadnie stylizowany, ubrany w kostium wątpliwych metafor i wykrzywiony do granic możliwości. Zekranizować "Wojnę" to jak wyczyścić stajnię Augiasza za pomocą szczoteczki do zębów. Reżyser postawił na dosłowność. Jeśli Masłowska pisze, że jedna z postaci wymiotuje czarnymi kamieniami, a inna wciąga do nosa zupę w proszku, to w kinie otrzymujemy wizualizację tych osobliwych opisów. Wspomniany na początku recenzent miał rację. Młody Żuławski rzeczywiście czerpie garściami z twórczości swojego ojca. Nie boi się być manieryczny, histeryczny i pretensjonalny, ale w każdej sekundzie filmu ma pełną świadomość bagna, w którym się beztrosko tapla. Gorzej, że nie zawsze radzi sobie z natłokiem tekstu, w związku z czym z wojennych armat, zamiast ognia i huku, wydobywa się czasem nudnawy dymek przydługich dialogów. Gdy stężenie męczącego ględzenia przekracza dopuszczalną granicę, Żuławski stawia na rozbuchane wizualnie sekwencje, które przypominają kadry z komiksu o dresiarskich superbohaterach. W ogóle określenie "filmowy komiks" zdaje się świetnie pasować do "Wojny". Niby twórcy zostawili tu i ówdzie parę 'intelektualnych' śladów, ale jakby podrapać mocniej, to za artystowską farbką nie znajdzie się nic ciekawego. Lepiej więc zapiąć pasy i poddać się na dwie godziny ostrej jeździe bez trzymanki.
Redaktor naczelny Filmwebu. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI oraz Koła Piśmiennictwa w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich. O kinie opowiada regularnie na antenach... przejdź do profilu