Stereotyp goni stereotyp, w kociołku tłoczą się konserwatyści i liberałowie, ateiści i katolicy, dawni hipisi i japiszony. Na domiar złego Zackham zużył cały zapas wyeksploatowanych motywów i
Bite od sztancy filmy pokroju "Wielkiego wesela" są niczym familijna wersja "Niezniszczalnych", tyle że zamiast przytułku dla przechodzonych gwiazd kina akcji mamy w nich dom spokojnej starości dla szacownych amerykańskich klasyków. I podczas Sly, Arnie i spółka z lepszym lub gorszym skutkiem walczą o miejsce w sercach nowego pokolenia widzów, postaci formatu Roberta De Niro, Diane Keaton, Robina Williamsa i Susan Sarandon grzeją hollywoodzką ławę, zadowalając się rolami jowialnych tatuśków i ciotuń z pazurem.
Spotkanie aktorskich gigantów odbywa się tym razem w przededniu ślubu Missy (Amanda Seyfried) i Alejandra (Ben Barnes). Przybrani rodzice chłopaka, Don (De Niro) i Ellie (Keaton), są rozwiedzeni, zaś Don żyje pod jednym dachem z ex-przyjaciółką Ellie, Bebe (Sarandon). Oczywiście, taki układ nie może trwać w nieskończoność – przynajmniej nie w klasycznej screwball comedy, zderzającej ze sobą skrajne postawy, sposoby na życie i wrażliwości. Już wkrótce na weselu pojawi się biologiczna matka Alejandra, zabobonna i obleczona czernią dewotka, pochylająca się we współczuciu nad ludźmi małej wiary. Don i Ellie, dla dobra strapionego syna, postanawiają więc udawać małżeństwo, natomiast Bebe usuwa się w cień, by co chwilę powracać w serii filmowych skeczów z brodą.
Reżyser i scenarzysta Justin Zackham nie chciał, abyśmy mieli jakiekolwiek wątpliwości co do powagi sytuacji, więc zapobiegawczo nazwał matkę Alejandra Madonną. Luźno bazując na bezpretensjonalnym francuskim oryginale "Mój brat się żeni", rozwija większość wątków i scen z podobną subtelnością. Przestrzeń między słowami nie istnieje, wszystko jest podane ciężko i łopatologicznie, bohaterowie to eksponaty z gabinetu figur woskowych: a to prawiczek, czekający na wielką miłość (Topher Grace), to znów wyuzdana córunia z dobrej, katolickiej rodziny (Ana Ayora), albo rubaszny ksiądz o ciętym języku i gołębim sercu (Williams). Stereotyp goni stereotyp, w kociołku tłoczą się konserwatyści i liberałowie, ateiści i katolicy, dawni hipisi i japiszony. Na domiar złego Zackham zużył cały zapas wyeksploatowanych motywów i przetartych na wylot klisz: to jeden z tych filmów, w których śmiejemy się z zakłopotania bohaterki, zastającej kogoś in flagranti. Albo z faktu, że seks seniorów może trwać aż 40 minut. Albo z tego, że ktoś ma wzwód w miejscu publicznym. Ha. Ha. Ha.
Paradoks całej sytuacji polega oczywiście na tym, że emerytowane tuzy aktorstwa są jedynym jasnym punktem filmu – nawet grając na pół gwizdka, wyprzedzają o parę długości resztę stawki. Ich występy owocują niespodziewaną nostalgią: były czasy, gdy screwball comedies zgarniały Oscary. Dzisiaj łatwiej im o Złote Maliny.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu